To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Doskwiera im głód swego miejsca na ziemi. Ale czyż chlebem częstować mają tylko ci, którzy proponują zwietrzałe okruchy w przestarzałym opakowaniu? Stary Kościół? Kościelna starzyzna? Do najbardziej nieomylnych znamion upadku instytucji należy fakt, że jej elita nie potrafi już wskazywać rozwiązań, które by dotyczyły rzeczywistych problemów człowieka, lecz wobec niesprawiedliwych układów ma do zaoferowania tylko narkotyki. Kościół ma tendencję schyłkową. Wydaje się ona nieodwracalna również z powodu hałasu, jaki się z tym wiąże. Przedstawiciele Kościoła ustawicznie ferują wyroki, wykrzykują w podnieceniu o rozwiązaniach ostatecznych, o ponadczasowych receptach, zwalają odpowiedzialność za swe ostateczne wartości na swoją instancję ostateczną. I niewiele przez to osiągają. Kto myśli fundamentalistycznie, kto poczyna sobie superortodoksyjnie, kto wspiera postulaty autorytarne, ten może znajdować szczęście w getcie zadowolonych z siebie faryzeuszów; ale prawdziwego świata nie dotknie. Czy Kościół troszczy się jeszcze o większość ludzi? Czy od dawna już zredukował swój program do minimum? Czy na wyższych piętrach - ale nie tylko - poprzestaje na tym, czego się już nie da uniknąć? Wewnątrz Kościoła wzmaga się wrażenie, jakby cała gadanina o reformach ograniczała się do specjalności klerykalnych: jak celibat, kapłaństwo kobiet, spory o niepokalane poczęcie i nieomylność papieską. Żadna z tych rzeczy nie pomoże rozwiązać żadnego ze światowych problemów. Ale może Watykan w ogóle nie chce pomagać? Gdyby przemówił na nutę rzeczywistą, prędko i wyraziście zdemaskowałby się ze swą ignorancją. Oto przykład: ktokolwiek miałby się spontanicznie odezwać na temat stanowiska Stolicy Apostolskiej na konferencji wrześniowej 1994 roku w Kairze w sprawie przeludnienia i oceniać dyplomację watykańską, doszedłby do jednego wniosku: obstrukcja zamiast strategii przyszłościowej, blokowanie zamiast torowania drogi, doktryna zamiast istoty rzeczy. Taktyka odwlekania i spychologii zamiast pomocy. Jezus w Kairze? Gdyby się w ogóle objawił, to na pewno nie tak. Ludzie coraz częściej zauważają, jak trudno się Kościołowi czymkolwiek wykazać. Tymczasem w badaniach opinii publicznej zainteresowanie kwestiami religijnymi spada na szary koniec, autorytet zaś dostojników Kościoła zajął miejsce w pobliżu zera. Trudno powiedzieć, w jakich liczbach wyraża się akceptacja Papieża, tak okrzyczanego przez media. Nie ulega wątpliwości, że potężnie spada i dopuszcza prognozy nader pesymistyczne. Może to pociągnąć za sobą występowanie z Kościoła. Skoro nic nie daje, czego się po nim spodziewać? Ale chociaż Wojtyła nie ma już tylu zwolenników, jak na początku: jego wierne owieczki wciąż na coś liczą. Szepcą sobie, że je wyróżnia jakość. Wprost czy nie wprost, świadomie czy nieświadomie, uzależnieni od autorytetu rozglądają się za postaciami przywódców; łakną ich jak chleba powszedniego i zażywają ich jak narkotyków. Odurzają się: kiedy upadła nieomylność rządzących rzekomo z woli Boskiej, cesarzów, królów, carów, wielu zaś nowszych niż tamci, a też nieomylnych dyktatorów, różnych Duce, Caudiów, Fihrerów, sekretarzy generalnych chyli się do upadku, opoka Piotrowa dźwiga się z chaosu, zwycięska jak zawsze. Partie, które zawsze miały rację, rozpadają się na Wschodzie i na Zachodzie. Prawdziwy zaś Kościół, który też zawsze miał słuszność, triumfuje. Ta wykładnia musi wzbudzać radość. Nie na całym świecie, jako żywo, nie u wszystkich ludzi, nawet nie u większości, ale przynajmniej w najściślejszym kręgu swoich. Jan Paweł II może, jak zwykle, zaspokajać pewne wymagania. Ale jemu to najwyraźniej nie wystarcza. W swojej nowej, może już ostatniej książce chciałby nawet "przekroczyć próg nadziei". Jak dalece udało mu się to pierwsze i jak gruntownie wyłożył się znowu na tym drugim, jak bardzo ogranicza się do wołania na puszczy, pokażę na konkretnych przykładach. Dla wcześniejszych elukubracji Watykanu wybrałem kiedyś porównanie i wciąż mam nadzieję, że tym razem nie będę zmuszony posunąć się tak daleko: że oświadczenia książąt Kościoła, choćby podawały się za najbardziej osobisty wyraz indywidualnych poglądów "człowieka w stroju papieskim", czerpane są z rozległego bagniska. Gdziekolwiek zarzucić wiadro, zawsze wyciąga się je bez spodziewanej zawartości. Jeżeli człowiek miał szczęście, wiadro okaże się przynajmniej napełnione zwykłym ględzeniem, wyświechtanymi banałami, popłuczynami po dawniejszych doktrynach. Coś takiego może nasycić pragnienie tylko stadka najwierniejszych owieczek. Czy nowa książka przynosi jakieś istotne zmiany? Papież ujął wszak sprawę we własne ręce, wsparty przez gigantyczną maszynerię. Reklama natychmiast się zachłysnęła: "Po raz pierwszy od 1748 roku urzędujący papież ogłasza książkę, nie będącą ani oficjalnym obwieszczeniem Kościoła, ani rozprawą czysto teologiczną." Jan Paweł II udziela po prostu, jak stwierdza reklama, "odpowiedzi na pytania, nurtujące ludzi na całym świecie". I "wydaje się nieomal, jakby się było na prywatnej audiencji". Czy kierownictwo nie uświadamia sobie, po jak wątłym gruncie stąpa? Na prywatnej audiencji? Czy nie znaczyłoby to, że Papież kogoś słucha, prywatnie, a nie tylko jednostronnie nadaje w rozmiarze książki? I czy musi to być audiencja? A rozmowa by nie wystarczyła? Czy Wojtyła umie tylko na tej płaszczyźnie podchodzić do problemów, jakoby nurtujących ludzi na całym świecie? Na audiencji? Tak po monarszemu, po papiesku, tak z góry? Do kogo on chce mówić na tej "prywatnej audiencji"? Do ludzi, którzy nigdy w życiu nie będą mieli szansy na uzyskanie w Rzymie takiej audiencji? Podług wszystkiego, co wiadomo nam o Watykanie, prywatne audiencje są dla wybranych. Dla głów państw, dla gwiazd filmowych. Kiedy książkę reklamuje się jako prywatną audiencję, nie mieści się to w skali watykańskiej