To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Reporterek wziął to za oznakę poufałości. - Wyciągniecie go siłą? - zapytał wesołym głosem. Barney Kelleher rzucił mu jadowite spojrzenie. Hanley również popatrzył na smarkatego dziennikarzynę i patrzył na niego tak długo i uparcie, że młody człowiek pożałował swojego pytania. - Będziemy tak łagodni, jak tylko potrafimy - powiedział Hanley z powagą. Młody reporter zaczął szybko robić notatki. Głównie po to, żeby wykazać się aktywnością, gdyż nietrudno było zapamiętać tak krótkie zdanie. Nakaz eksmisji wymieniał godzinę dziewiątą. Było już dwie minuty po. Hanley skinął głową na szefa urzędu mieszkaniowego. - Zaczynajcie - powiedział. Urzędnik podszedł pod drzwi domku i mocno w nie zastukał. Nie było odpowiedzi. - Jest pan tam, panie Larkin? - zawołał. Nadal nie było odpowiedzi. Urzędnik spojrzał na Hanleya. Ten skinął głową. Urzędnik odchrząknął i głośno odczytał nakaz eksmisji. Na pewno był dobrze słyszalny wewnątrz domu. Odpowiedziało mu milczenie. Wtedy cofnął się do gromadki stojących na drodze urzędników. - Damy mu pięć minut? - zapytał. - Dobrze - odparł Hanley. Zza ochronnej bariery, za którą wciąż rósł tłum dawnych sąsiadów, rozległy się pomruki protestu. Wreszcie ktoś z tylnych rzędów odważył się odezwać głośniej. - Dajcie mu spokój - zawołał. - To biedny stary człowiek! Inspektor podszedł powoli do bariery. Nie śpiesząc się przeszedł wzdłuż niej, patrząc ludziom w oczy. Większość spuściła wzrok. Wszyscy zamilkli. - Okazujecie mu współczucie? - zapytał cicho. - Czy to współczucie wybiło mu zimą wszystkie szyby, tak że o mały włos nie zamarzł? Czy współczucie obrzucało go kamieniami i błotem? - Ludzie milczeli. - Pójdźcie po rozum do głowy - dodał Hanley i wrócił do grupy stojących przed drzwiami domku urzędników. Za barierą zapanowało milczenie. Inspektor skinął na komorników. - Róbcie swoje - powiedział. Obydwaj mężczyźni mieli w rękach łomy. Jeden z nich przeszedł pod boczną ścianę, pomiędzy druciane ogrodzenie i róg ceglanego muru. Z łatwością rozerwał siatkę i wszedł na podwórko. Podszedł do kuchennych drzwi i zastukał w nie łomem. Jego kolega, stojący przy wejściu od frontu, też zaczął walić w drzwi. Ze środka nadal nikt się nie odzywał. Człowiek stojący od strony frontu podważył drzwi łomem. Otworzyły się natychmiast, ale tylko na kilka centymetrów. Były zastawione meblami. Urzędnik pokiwał smutno głową i podważając drugą stronę drzwi, wyłamał oba zawiasy. Następnie wyciągnął, sztuka po sztuce, krzesła i stoły zawalające przedpokój, wszedł do środka i zawołał: - Panie Larkin! Od tyłu domu dochodził trzask pękających desek. To drugi urzędnik włamywał się do kuchni. Podczas gdy komornicy przeszukiwali parter, tłum zachowywał ciszę. W oknie sypialni na piętrze ukazała się blada twarz. Ludzie zauważyli ją. - Jest tam! - rozległy się trzy, cztery głosy. Brzmiały jak okrzyki nagonki, która dostrzegła lisa uciekającego przed myśliwymi. Jeden z komorników wysadził głowę przez ramę wejściowych drzwi. Hanley ruchem głowy wskazał mu okno sypialni. Obydwaj urzędnicy wdrapali się na górę po wąskich schodach. Twarz zniknęła z okna. Obeszło się bez przemocy. Już po chwili komornicy zaczęli schodzić na dół. Jeden z nich niósł starego, wątłego człowieka. Wyszedł na deszcz i przystanął, nie wiedząc, co dalej robić. Opiekun społeczny przybiegł z suchym kocem. Komornik postawił starca na nogi, obydwaj mężczyźni owinęli go kocem. Stary człowiek robił wrażenie niedożywionego i nieco nieprzytomnego, ale przede wszystkim bardzo przestraszonego. Hanley odwrócił się ku swojemu samochodowi i skinieniem ręki przywołał kierowcę. Powziął już decyzję. Rada Miejska może tego biedaka zabrać później do domu starców, ale przede wszystkim trzeba dać mu teraz porządne śniadanie i kubek gorącej herbaty. - Posadźcie go z tyłu - nakazał komornikowi. Kiedy starzec znalazł się w ciepłym wnętrzu samochodu, Hanley usiadł obok niego. - Ruszajmy! - zawołał do kierowcy. - Kilometr stąd, na drugiej przecznicy w lewo, jest kawiarenka. Jedźmy tam! Kiedy samochód przejeżdżał przez przerwę w barierze i mijał milczący tłum, Hanley przyjrzał się swojemu osobliwemu gościowi. Stary człowiek miał na sobie brudne spodnie, cienką marynarkę i rozpiętą koszulę. Twarz miał pomarszczoną, cerę niezdrową. Milcząc patrzył przed siebie, na oparcie przedniego siedzenia, i unikał oczu Hanley a. - To musiało się wcześniej czy później stać - powiedział Hanley łagodnym tonem. - Wiedział pan przecież. Pomimo swojego wzrostu i siły, której używał, kiedy miał na to ochotę i kiedy trzeba było napędzić strachu łobuzom z doków, Bili Hanley był człowiekiem łagodnym, znacznie łagodniejszym, niż wskazywałaby na to jego grubo ciosana twarz i dwukrotnie złamany nos. Stary człowiek obrócił z wolna głowę w jego stronę, lecz nie odezwał się. - Wiedział pan, że trzeba się będzie przeprowadzić - ciągnął Hanley. - Załatwiono panu bardzo dobre miejsce. Ciepłe zimą i z dobrym jedzeniem. Sam pan zobaczy. Samochód podjechał przed kawiarnię. Inspektor wysiadł i zwrócił się do kierowcy. - Wprowadź go do środka. W kawiarni było ciepło i duszno. Hanley wskazał wolny stolik w kącie. Policyjny kierowca zaprowadził tam starego człowieka i posadził go na stojącym tyłem do ściany krześle. Stary wciąż milczał. Nie podziękował, ale też nie protestował. Inspektor spojrzał na wiszącą na ścianie za barem kartę. Właściciel kawiarni wytarł ręce w ścierkę i spojrzał pytającym wzrokiem na Hanley a. - Podwójna porcja jajek na bekonie, smażone pomidory, kiełbasa i frytki - powiedział Hanley. - Dla tego staruszka. A na początek herbata. - Położył na ladzie dwa funty. - Wrócę po resztę