To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wprawdzie przez rodziców od dawna oswajana byłam z zasadą, że "znajomi naszych znajomych są naszymi znajomymi", lecz teraz wyraźniej pojęłam pełne jej znaczenie. Przez dwa tygodnie mieszkałam u nie znanych mi ludzi, a byłam traktowana jak dawna znajoma, zabierana na wypady i spotkania. Jednocześnie brałam udział w kursie reiki, i to stanowiło osobny czarowny rozdział życia. Pierwszy weekendowy kurs trwał pełne trzy dni i odbywał się gdzieś za miastem. Mimo ciekawej okolicy nie było czasu na korzystanie ze świeżego powietrza. Zajęcia trwały przez cały dzień. Słuchałam pilnie, z zeszytem na kolanach. To. czego się dowiadywałam, było dla mnie całkowicie nowe. Zupełnie inne od dotychczas znanych mi poglądów na istotę choroby, życia i śmierci. Potrzeba więc było dużo skupienia. koncentracji i po prostu czasu na oswojenie się z nowymi. abstrakcyjnymi ideami. O niezrozumieniu nie było mowy. gdyż zajęcia prowadzone przez Mary po angielsku natychmiast tłumaczono na język niemiecki. Mogłam więc dwukrotnie usłyszeć to, co miało dotrzeć do mojego umysłu. Podstawowe zasady reiki wydawały się dosyć jasne i teoretycznie możliwe do zaakceptowania. Podobało mi się. że stosując reiki, nie jestem uzdrowicielem. Lecz po prostu przekazuję energię pochodzącą z Wszechświata. Wiedziałam, że jest coś specjalnego w przykładaniu rąk na bolące miejsca. Robimy to sami, automatycznie, nie zastanawiając się nad własnymi zdolnościami uzdrawiania. Sama łapałam się za bolącą głowę czy żołądek, skakałam na jednej nodze, rozmasowując potłuczone kolano. Wszyscy wiedzą. Jaką ulgę przynosi ręka matki położona na rozpalonym czole chorego malucha. Cieszyłam się więc, że mogę poznać sposoby ułożenia rąk przynoszące najlepsze rezultaty, a sprawdzone przez wielowiekową praktykę i tradycję. Trochę trudniej było mi uwierzyć w skuteczność afirmacji... Właśnie w Hamburgu po raz pierwszy dowiedziałam się o czymś takim jak siła pozytywnego myślenia. Jednak przyjęcie tych nowych idei wymagało wkroczenia w to, co niejasne i oparte na kruchych jeszcze u mnie fundamentach wiary w siebie i zaufania losowi. Same afirmacje, bezmyślnie powtarzane na głos lub pisane, wydawały mi się kompletnym absurdem i zwyczajną stratą czasu. Powoli zaczał mnie jednak zastanawiać pomysł ich wielokrotnego powtarzania. Przypomniałam sobie znane mi osoby zawsze mówiące, że mają pecha. Rzeczywiście pechowe sytuacje zdarzały im się znacznie częściej niż komuś innemu. Zdumiewały mnie wykłady Mary o sile ludzkiej podświadomości. O tym, że podświadomość nie ma zdolności logicznego rozumowania i ślepo realizuje to. Co jej zakodujemy. Jeżeli więc ktoś wmawia sobie. że ma pecha, to jego podświadomość usiłuje udowodnić. że tak rzeczywiście jest. Nie bierze przy tym pod uwagę, że w głębi duszy dany pechowiec wolałby tym razem, jak zresztą i w wielu innych przypadkach. Mieć szczęście. Pamiętam, że słuchałam tego trochę jak ciekawej bajki. Pełna sceptycyzmu, skłonna byłam traktować nowe myśli raczej jak interesujące hipotezy niż sprawdzone przesłania. Ale zdecydowałam się na eksperyment. Dotąd byłam raczej pesymistką niż optymistką. Zawsze jeżeli czegoś bardzo pragnęłam, wolałam przygotowywać się na sytuację. kiedy to się nie zdarzy, aby w razie niepowodzenia uniknąć rozczarowania. Uważałam, że jeżeli wypadki potoczą się zgodnie z moim pragnieniem, to będę miała miłą niespodziankę. Bałam się natomiast rozczarowań, bo trochę ich już doświadczyłam. Tak więc jako dotychczasowa "nieudacznica", stanowiłam dobre pole do popisu dla nowych metod działania i myślenia. Stwierdziłam, że mogę przecież mówić sobie i innym. Iż coś mi się uda i mam szczęście. Jeżeli się nie powiedzie, stracę tylko puste słowa... Od czasu tych pierwszych eksperymentów minęło ponad 10 lat. Dzisiaj nie potrafię wyliczyć nawet tych najbardziej spektakularnych zdarzeń, w których moja podświadomość w niezwykły sposób udowodniła, że ja rzeczywiście mam szczęście. Po pierwszym roku czy dwóch latach sama w to uwierzyłam, potem uwierzyli także moi bliscy