To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Przeżyliśmy krótkie babie lato, kiedy było jeszcze na tyle ciepło, że mogliśmy siedzieć przed domem bez kurtek - wreszcie wolni od insektów, które zginęły z nadejściem pierwszych mrozów, podobnie jak piła laserowa. Dwudziestego dziewiątego poszliśmy na spacer ulubioną trasą Teresy; wzdłuż południowego brzegu jeziora, kierując się na zachód aż do bocznej moreny Lodowca Małp, gdzie po stromym zboczu Mount Jacobsen spadał szumiący potok. Od momentu, kiedy widzieliśmy go po raz ostatni, dwa tygodnie wcześniej, zrobił się dużo węższy. Lodowiec, z którego wypływał, zaczynał się rozrastać wraz z nadchodzącą zimą i wkrótce nasz mały strumyk Megapod i wszystkie inne potoki w okolicy miały zaniknąć i musieliśmy czerpać wodę z jeziora. Podczas naszego jesiennego spaceru widzieliśmy jedynie towarzyskie whisky-jacki, kilka kuropatw i ślady małego wilka na nadtopionym śniegu, pomiędzy karłowatymi drzewami. Zawsze byliśmy czujni na ewentualne pojawienie się nieuchwytnych Wielkich Stóp, ale nie znaleźliśmy więcej ich śladów, niż ten jeden widziany przeze mnie. Oprócz tego, jedynym dowodem ich istnienia była smrodliwa lekka woń, którą przynosiła czasami wschodnia bryza, wiejąca od strony jeziora. Pamiętałem Aróme de Sasquatch (zapach małpoludów) z mojego pierwszego spotkania z tymi stworzeniami i poleciłem Teresie być na niego wyczuloną, ale żadna Wielka Stopa nigdy się nie pojawiła. Kiedy obudziłem się rankiem 30 października, w domku było bardzo zimno. Woda w wiadrze stojącym na nie rozpalonym piecyku była zamarznięta. Klnąc pod nosem, zesztywniałymi palcami zabrałem się do rozpalania ognia. Na niebie wisiały nisko ciemne, szare chmury, z których w groźnej ciszy padał gęsty śnieg. Płatki nie przypominały tych pierwszych, delikatnych, które spadły wcześniej. Chociaż były małe, miało się wrażenie, że nie zamierzają szybko przestać padać. Na ziemi leżało już przeszło 15 centymetrów i zobaczyłem, że jezioro zamarzło w końcu na całej długości, tworząc rozległą płaszczyznę najczystszej bieli. Pozwoliłem Teresie spać dalej. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, okutałem się i wyszedłem na dwór. Łopaty śnieżne leżały przygotowane na werandzie i bez trudu odgarnąłem ścieżki prowadzące do “Le Pavilion” i latryny. Przyniosłem trochę suchego i świeżego drewna na werandę (pierwsze z nich potrzebne było do gotowania, a drugie do utrzymania ciepła), a następnie wziąłem mniejszą siekierę, puste wiadro z przywiązaną do niego liną i poszedłem ścieżką nad brzeg jeziora. Lód otaczający mały pomost, który zbudowałem z kamieni, miał tylko parę centymetrów grubości. Rozbiłem go z łatwością i nabrałem pełne wiadro mętnej wody. Teraz, kiedy przestały płynąć zamulone lodowcowe strumienie, woda miała zacząć się oczyszczać. Stałem przez chwilę i patrzyłem ponad jeziorem. Ciszy nie mącił żaden odgłos, oprócz leciutkiego świstu padającego śniegu. Czułem zapach palącego się drewna i mroźnego powietrza. Byłem ciepło ubrany w kurtkę puchową, grube polipronowe spodnie i ocieplane futrem buty. Na zboczu, za moimi plecami, powoli nagrzewał się wygodny mały domek i za kilka minut mogłem tam pójść, zacząć przygotowywać śniadanie z jajek w proszku, smażonego bekonu i kawy i zjeść je z Teresą. Jej irytujące zmanierowanie i beztroska nie przeszkadzały mi już. Opiekowanie się nią i doradzanie w sprawach dotyczących naszego traperskiego życia przypominało mi czasy sprzed ponad osiemdziesięciu laty, kiedy byłem najlepszym przyjacielem i mentorem metafizycznym małego Denisa. Jego przetrwanie zależało ode mnie, podobnie jak teraz Teresy. Po tak długim okresie samotności zapomniałem już, jaka to olbrzymia satysfakcja, być potrzebnym drugiemu człowiekowi. Dwojgu, właściwie. Po śniadaniu Teresa zmyje naczynia i postawi do wyrośnięcia zakwas na chleb. Potem może umieści na piecyku garnek z fasolą, gdzie będzie się gotowała cały dzień. Jeśli będę miał ochotą, pooglądam sobie stare filmy na Tri-D, poczytam elektroniczną książkę albo upiorę sobie skarpetki. Teresa poćwiczy na swoim keyboardzie ze słuchawkami na uszach, albo zajmie się szyciem dziecięcych ubranek