To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ale to było lepsze1 Patrzeć, jak kona godzinami, drwić zeń i drażnić go, przechadzać się wkoło słuchając szczęku łańcuchów, podczas gdy pies. ociekający krwią, wykręcać będzie umęczone ciało, byle przeciwnika nie spuścić z oczu. To dopiero zemsta! Lubował się nią tak dalece, że nie usłyszał za sobą cichego skrzy-t pu rakiet. Dopiero dźwięk głosu męskiego kazał mu się szybko odwrócić. 140 Mężczyzna był obcy i młodszy od Mac Taggarta o lat dzie* sieć. W każdym razie, pomimo krótkiej blond brody, wyglądał najwyżej na lat trzydzieści pięć lub sześć. Twarz miał tego tch dzaju, że przeciętny człowiek polubiłby go od pierwszego wej-* rżenia — męską a jednocześnie chłopięcą, o jasnych oczach pa-* trzących szczerze spod futrzanego otoku czapki. Ze szczupłej, żylastej postaci przypominał Indianina, choć rysom brakło surowej szorstkości leśnych ludzi. Jednak Mac Taggart wiedział od razu, że to człowiek tutej-* szy, ciałem i sercem zrosły z głuszą. Nosił czapę z futra wydry i długi płaszcz z miękko wyprawionej skóry karibu, przeciągnięty w pasie szarfą zdobną w indiańskie frędzle. Kurta była podbita futrem. Posługiwał się rakietami o smukłym kształcie, właściwym w zalesionej okolicy. Na plecach niósł niewielki, cia* sno zwinięty pakunek; fuzję miał ukrytą w pokrowcu. Od kap-! tura po rakiety śnieżne wszystko świadczyło o długiej drodze. Mac Taggart gotów był na oko zaryzykować twierdzenie, że obcy zrobił tysiąc mil w ciągu ostatnich kilku tygodni. Ale nie to spostrzeżenie bynajmniej wywołało wzdłuż jego pleców niemiły dreszcz, lecz nagła obawa, że w jakiś tajemniczy sposób przenikła na południe część prawdy o dramacie nad Gray Loon i że ten z daleka idący podróżnik nosi pod płaszczem ze skóry karibu znak królewskiej konnej policji. Ogarnęło go po prostu przerażenie i oniemiał na chwilę. Obcy wydał poprzednio tylko okrzyk zdumienia; teraz rzekł nie spuszczając oczu z Bariego: — Ależ pan tego biedaka urządził! • W głosie jego było coś, co uśmierzyło trwogę agenta. Nie brzmiała w nim żadna podejrzliwość. Zauważył przy tym, iż obcy bardziej jest zajęty psem niż nim samym. Odetchnął głę-» boko. — Złodziej sideł! — rzekł.. Obcy obserwował Bariego jeszcze pilniej. Położył fuzję na śniegu i przysunął się bliżej. — Ależ to pies! — wykrzyknął. Mac Taggart obserwował go z tyłu wzrokiem łasicy. 141 •— Tak, pies! — odparł. — Dziki pies i co najmniej półkrwi wilk. Napsuł mi tej zimy futer na tysiąc dolarów, a może i więcej! ¦''¦..':'.. Obcy kucnął przed Barim, opierając na kolanach urękawi-czone dłonie i błyskając w uśmiechu białymi zębami. — Ty biedaku! — rzekł ze współczuciem. — Jesteś więc zło-> dziejem, hę? Wyrzutkiem społeczeństwa? I policja cię schwytała? Prawdę mówiąc, z jej strony gra była nie całkiem uczciwa! Wstał i zwrócił się do Mac Taggarta. — Ile ja się z nim namęczyłem! — tłumaczył agent czerwie-* niejąc lekko pod upartym wejrzeniem błękitnych oczu. Rap-' tem nabrał fantazji. — I będzie tu zdychał powolutku! Dam mu konać z głodu i gnić w żelazach za to wszystko, co mi na-* robił! Podjął z ziemi karabin i dodał nie spuszczając obcego z oczu, a palcem muskając cyngiel: — Jestem Bush Mac Taggart, wspólnik faktorii w Lac Bain. Czy pan idzie w tamtą stronę, proszę pana? — Parę mil. Udaję się dalej, na granicę wielkiego barren! Mac Taggart uczul znów niemiły dreszcz. — Urzędowa sprawa? — zagadnął. Obcy skinął głową. i— Czy może policja? — nacierał Mac Taggart. —- No tak, oczywiście, policja! — rzekł obcy patrząc prosto w oczy agenta. — A teraz, panie, jako o wielką grzeczność wobec prawa, poproszę o kulę w łeb dla tego stworzenia, nim ruszymy dalej. Uczyni pan to sam, czy ja mam strzelić? — Prawo kniei każe, by złodziej sideł gnił w tych sidłach! — odparł agent. — A to zwierzę jest istnym diabłem. Niech pan tylko słucha! Szybko, a mimo to nie opuszczając ważnego szczegółu, opowiedział o walce z psem; o tym, jak zawodziły najstaranniej opracowane plany, i o wściekłym sprycie bestii, którą mu się Wreszcie powiodło ułowić. — To diabeł! — zakończył z pasją. — A teraz, jak pan sądzi, ma zginąć zaraz od kuli, czy też gnić tu na raty? 142 Obcy patrzył na Bariego. Twarz miał odwróconą od Mac Taggarta. Rzekł: — Podejrzewam, iż ma pan rację. Niech diabeł ginie. Jeśli pan wraca do Lac Bain, zrobimy część drogi razem! Podjął z ziemi karabin. Mac Taggart ruszył przodem. Po upływie godziny obcy stanął wskazując na północ: — Prosto tędy! Dobrych pięćset mil! — rzekł mówiąc tak spokojnie, jakby jeszcze dziś wieczór miał być w domu. — Po-* żegnam pana tutaj! Nie podał agentowi ręki, lecz odchodząc rzucił: •— Może pan donieść, że John Madison przechodził tędy! Kroczył później dobre pół godziny wprost na północ poprzez głęboki bór. Potem skręcił na zachód, a uszedłszy dwie mile zawrócił pod ostrym katem na południe i nim minęła godzina od, pożegnania z Mac Taggartem, po raz wtóry kucnął w śniegu niemal na odległość ręki od pojmanego psa. I mówił, jakby miał przed sobą ludzką istotę: i— A więc oto czym byłeś, stary, złodziejem, hę? Wyrzutkiem społeczeństwa! I w ciągu dwu miesięcy wodziłeś za nos tego draba! I za to, żeś od niego sprytniejszy, chce, byś tu konał jak najwolniej. Wyrzutku społeczeństwa! — parsknął nagle śmiechem, serdecznym śmiechem, lubianym nawet przez zwierzęta. — Komedia! Powinniśmy sobie ręce podać, stary, jak Boga kocham! Jesteś poza prawem — jak mówił tamten typ