To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Zdaję sobie też sprawę, że ten pies mitoman nigdy nie zdoła dołączyć do pierwszych pięciu słów dalszych pięciu czy dziesięciu wyrazów nie rozwiewając czaru. Łatwość wkraczania w inny świat jest złudzeniem, z zapałem zabieramy się do pisania, wyprzedzając przyjemność, której dostarczy przyszła lektura, i oto na białej kartce otwiera się pustka. Odkąd mam przed oczami ten plakat, nie mogę do-176 kończyć nawet jednej strony. Muszę jak najszybciej zdjąć ze ściany tego przeklętego psa Snoopy. Nie potrafię się jednak na to zdobyć. Ta dziecinna kukiełka stała się dla mnie symbolem mojego położenia, przestrogą, wyzwaniem. Fascynacja, której ulegamy bez reszty przy pierwszych zdaniach pierwszego rozdziału bardzo wielu powieści, nieuchronnie rozwiewa się w toku dalszej lektury, urzeka nas sama obietnica czasu lektury, która dopuszcza wszelkie możliwe rozwiązania narracyjne. Chciałbym napisać książkę, która byłaby jedynie incipitem, która przez cały czas trwania narracji nie straciłaby nic z potencjalności początku, z bezprzedmiotowego oczekiwania. Lecz jaką konstrukcję powinna mieć podobna książka? Czy należałoby urwać narrację na początkowym akapicie? Czy też nieograniczenie przedłużać słowa wstępu? A może wbudować początek jednej powieści w drugą, jak dzieje się to w Księdze tysiąca i jednej nocy? Dziś zacznę od przepisania pierwszych zdań słynnej powieści, aby sprawdzić, czy ładunek energii zawarty w tej czynności udzieli się mojej ręce, która po otrzymaniu takiego impulsu powinna podążać dalej własną drogą. „W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S., i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K." Przepiszę także drugi akapit, niezbędny, jeśli ma mnie ponieść tok narracji: „Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie." I dalej aż do: „Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać." W tym miejscu następne zdanie tak dalece mnie pociąga, że nie potrafię się powstrzymać od przepisania go: „Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobne- 177 go do hipochondrii." Skoro już zacząłem, to mógłbym przepisać cały akapit, a nawet parę stron, aż do momentu, kiedy bohater przedstawia się starej lichwiarce „— Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem •- pośpieszył mruknąć młody człowiek z pół-ukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grze-czniejszym." ' Przerywam, zanim ulegnę pokusie przepisania całej Zbrodni i kary. Przez chwilę wydaje mi się, że rozumiem, na czym polegał sens i urok powołania dziś niepojętego: powołania kopisty. Kopista żył równocześnie w dwóch wymiarach czasu, w wymiarze czasu lektury i czasu narracji, mógł pisać bez obawy przed pustką, która otwiera się na białej kartce papieru, i czytać bez lęku o to, że własna praca nie skonkretyzuje się w żadnym materialnym przedmiocie. Zjawił się jakiś facet, który twierdzi, że jest moim tłumaczem, aby powiadomić mnie o pewnym nadużyciu godzącym zarówno w jego, jak i w moje interesy; chodzi o publikację nie autoryzowanych przekładów moich książek. Pokazał mi jakiś tom, który przekartkowałem bez większego pożytku, było to japońskie wydanie i alfabetem łacińskim wydrukowano jedynie moje imię i nazwisko na karcie tytułowej. — Nie potrafię nawet zrozumieć, o którą z moich książek tutaj chodzi — powiedziałem zwracając mu tom — niestety, nie znam japońskiego. — Nawet gdyby znał pan język, nie rozpoznałby pan książki — odrzekł mój gość