To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Atlas zwymyślał kasjerów na lotnisku Idlewild, potem nawrzeszczał na bagażowego, każąc mu prędzej ruszać dupą (w chwilę później uśmierzył gniew urażonego pracownika banknotem pięciodolarowym), a potem uparcie czynił sprośne propozycje stewardesie, ilekroć obok niego przechodziła. Ponadto wykonywał z lubością nieprzystojne gesty pod adresem rozkołysanego tyłeczka biednej dziewczyny, puszczając przy tym oko do przerażonej siwowłosej damy, siedzącej w sąsiednim rzędzie foteli, i rycząc na całe gardło: "Con permisso! Ha, ha, ha!" Ledwie zgasł napis nakazujący zapięcie pasów, zaczął się szwendać po całym samolocie, zagadywał do pasażerów, częstował ich whisky i zanosił się chrapliwym śmiechem, wyrykując co chwila swoje "Con permisso! Con permisso!". Portem docelowym samolotu była Wenezuela, podróżowało nim wielu Amerykanów latynoskiego pochodzenia, Atlas uznał więc częste wykrzykiwanie hiszpańskiego zwrotu, z dodatkiem charkotliwego "s" w słowie "permisso", za znakomity żart. Paperman był człowiekiem wrażliwym, szczycił się swoimi dobrymi manierami i gustem co do ubioru. Wszystko, do czego doszedł w życiu, zawdzięczał wyłącznie samemu sobie. Mając piętnaście lat uciekł z rodzinnego domu, typowego gniazda klasy średniej (jego rodzice prowadzili sklep meblowy w Hartford w stanie Connecticut). Obecnie pracował jako agent prasowy na Broadwayu, do tego miał paru klientów z przemysłu. Dokładał wszelkich starań, by nie upodobnić się do żadnego z typowych dla show businessu typów: chama, pozera lub plotkarza. Równie odrażający wydawali mu się nieokrzesani przedsiębiorcy z gatunku Atlasa. Określenie "buc" należało w jego kręgu towarzyskim do najcięższych obelg. Podróżowanie w towarzystwie takiego prostackiego, wrzaskliwego, skończonego buca jak Lester Atlas stanowiło więc dla Normana Papermana nader bolesne doświadczenie. Do grona jego przyjaciół należeli pisarze, aktorzy, dziennikarze, ludzie z telewizji, w ogóle "wielki świat". Wielu z nich osiągnęło status prawdziwych znakomitości. W takim towarzystwie spędzał większość wieczorów, przesiadując w różnych restauracjach na BroadwaĂyu, popijając kawę, paląc papierosy i prowadząc błyskotliwe rozmowy. W kręgu znajomych Papermana przywiązywano ogromną wagę do odpowiednich strojów i właściwych lektur. Prawdę mówiąc, Paperman i ludzie z jego otoczenia starali się robić - oprócz ściśle zawodowej - drugą, odrębną karierę, której warunkiem było nienoszenie, niemówienie i nieczynienie niczego, czego nosić, mówić i robić nie wypada. Nie było to wcale łatwe. W Nowym Jorku moda, dyktująca co wypada nosić, czytać, myśleć bądź mówić, pochwalać lub ganić, nieustannie się zmienia. Bywa, że nieprzeczytanie choćby jednego numeru tego czy innego opiniotwórczego czasopisma pociąga za sobą opłakane skutki. Lekarze skarżą się na liczbę periodyków, które muszą przeczytać, chcąc nadążać za postępem wiedzy medycznej, jednakże ich wysiłek należy uznać za wręcz znikomy w porównaniu z mozołem, jakiego wymaga utrzymanie statusu nowojorczyka na poziomie - takiego jak Norman Paperman. Trud z tym związany należał zresztą do głównych powodów, dla których Paperman znalazł się w Indiach Zachodnich; swe starania o utrzymanie się na tak wysokim piedestale przypłacił bowiem zdrowiem. 3 W jakieś pół godziny po przyjeździe Norman Paperman omal nie utonął. Włożywszy po raz pierwszy w życiu płetwy i maskę, zachwycał się podwodnym pięknem rafy. Podziwiał skubiącą różowe korale papugorybę, falujące delikatnie fioletowe wachlarzyki małych rybek, kałamarnicę o tragicznych, ludzkich oczach, osadzonych w małym galaretowatym ciele, która, gdy się zbliżył, oddaliła się susem odrzutowca, a nawet połyskliwą, czystą, różową barwę własnych rąk i nóg powiększonych przez wodne pryzmaty. Przejęty zachwytem gonił właśnie wzdłuż gigantycznych, pobrużdżonych niczym mózg koralowych półkul fioletową rybkę podobną do zwiewnej chmurki, kiedy w pewnej chwili przekręcił nieostrożnie głowę, fajka wyśliznęła się z obsady i maska napełniła się wodą