To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Nie mam pojęcia, jakie sumy będą potrzebne Alexowi. Ale jakiekolwiek by były, muszę mieć fundusze, żeby mu pomóc. Andreson skinął głową i wyszedł z gabinetu. Wrócił po jakimś czasie z pokaźnym plikiem banknotów w płóciennym woreczku. Wręczył również Szamanowi pas do przenoszenia pieniędzy. - Mały prezent od banku dla stałego klienta. Wraz z na­szymi najlepszymi, serdecznymi życzeniami i małą radą, jeśli pan pozwoli. Niech pan trzyma pieniądze w tym pasie i nosi go na sobie pod ubraniem. Czy ma pan pistolet? - Nie. - Powinien pan więc kupić. Wyrusza pan w daleką podróż, w której spotka pan niebezpiecznych łotrów, gotowych dla takiej kwoty zabić człowieka bez mrugnięcia. Szaman podziękował bankierowi, po czym włożył gotówkę i pas do wyszywanego woreczka, który ze sobą przyniósł. Jadąc 507 Main Street uświadomił sobie, że przecież ma pistolet, tego kolta kaliber 44, który jego ojciec zabrał martwemu konfederatowi, żeby dobić konia, i który przywiózł potem z wojny do domu. W normalnych okolicznościach nie przyszłoby mu nawet do głowy, by podróżować uzbrojonym, w tej sytuacji nie mógł jednak pozwolić, żeby coś mu stanęło na przeszkodzie w od­szukaniu i wyciągnięciu Alexa z niewoli, zawrócił więc konia i pojechał do sklepu Haskinsa, gdzie kupił pudełko nabojów kaliber 44. Kule i rewolwer były ciężkie i razem z torbą lekarską zajmowały sporo miejsca w jedynej walizce, jaką wziął ze sobą, opuszczając nazajutrz rano Holden's Crossing. Na pokładzie parowca popłynął w dół rzeki do Cairo, a stamtąd pojechał koleją na wschód. Pociągi, którymi po­dróżował, stawały trzy razy na długie postoje, przepuszczając wojskowe eszelony. Ta męcząca podróż trwała cztery doby. Opuszczając terytorium Illinois pożegnał śniegi, lecz nie samą zimę. Przenikliwy ziąb, panujący w rozchybotanych wagonach, przeniknął go do szpiku kości. Gdy jednak potwornie zmęczony dotarł w końcu do Elmiry, nie wykąpał się, nie zmienił nawet ubrania, tak pilno mu było zobaczyć się z Alexem, upewnić się, że brat żyje. Minął czekającą przed dworcem dwukółkę z kozłem dla powożącego z tyłu pojazdu i wsiadł do bryczki, zajmując miejsce obok woźnicy, by móc czytać z jego warg. Ten pochwalił mu się zaraz z dumą, że miasto Elmira liczy już piętnaście tysięcy mieszkańców. Pojechali Water Street przez ładną dzielnicę małych domków w stronę przedmieścia, a dalej brzegiem rzeki, którą woźnica przedstawił przyjezdnemu jako Chemung. Po niedługim czasie dotarli do drewnianego parkanu, stanowiącego ogrodzenie obozu. Dorożkarz był dumny z lokalnych udoskonaleń i biegły w ich relacjonowaniu. Poinformował klienta, że parkan, wysoki na dwanaście stóp, zbudowany z „miejscowych desek", otacza obszar o powierzchni dwudziestu ośmiu akrów, na którym stłoczono ponad dziesięć tysięcy jeńców Konfederacji. - Momentami liczba buntowników dochodziła do dwu­nastu tysięcy - dorzucił. Nie omieszkał wskazać, że cztery stopy od szczytu parkanu, po jego zewnętrznej stronie, biegnie pomost, po którym prze­chadzają się uzbrojeni wartownicy. 508 Pojechali dalej West Water Street. Po obu stronach tej ulicy rozłożyli się kupcy, zamieniając obóz w ludzką menażerię. Wysoka na dwa piętra drewniana wieża, zaopatrzona w schody prowadzące na zabezpieczoną barierką platformę, pozwalała każdemu, kto dysponował sumą piętnastu centów, popatrzeć sobie z góry na stłoczonych w obrębie parkanu więźniów. - Kiedyś stały tu dwie takie wieże. A co było straganów, w których chętni do oglądania jeńców mogli kupować ciastka, suchary, orzeszki ziemne, lemoniadę, piwo!... Ale ta głupia armia wzięła je i pozamykała. - Jaka szkoda. - Widzi pan. Zatrzymać się, żeby mógł pan sobie wejść i popatrzeć? Szaman pokręcił głową. - Nie, proszę mnie wysadzić przed główną bramą. Bramy pilnował czarnoskóry wartownik o marsowej minie. Okazało się, że większość strażników to Murzyni. Dostawszy za przewodnika jakiegoś szeregowca, Szaman udał się do kancelarii dowództwa, gdzie przedstawił się sierżantowi i poprosił o po­zwolenie widzenia się z więźniem o nazwisku Alexander Bledsoe