To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

.. Spodziewam się, obywatelu Brotteaux, że gdy Republika ustanowi kult Rozumu, nie odmówisz zgody i uznania religii tak rozsądnej. — Rozum miłuję, ale nie mam dlań fanatyzmu — odrzekł Brotteaux. — Rozum kieruje nami i oświeca nas; ale gdy z niego bóstwo zrobicie, będzie was zaślepiać i godzić ze zbrodnią. I Brotteaux rozumował dalej, stojąc w rynsztoku, tak jak czynił to dawniej w złoconych fotelach barona Holbacha, które, według jego słów, były podwaliną filozofii przyrody. — Jan Jakub Rousseau — rzekł — ma pewne talenty, głównie w muzyce. Był żartownisiem, gdy twierdził, że zasady moralne czerpie z przyrody, w rzeczywistości bowiem czerpał je z przepisów Kalwina. Przyroda uczy nas pożerać się wzajemnie i daje nam przykład wszystkich zbrodni i występków, które ład społeczny poprawia lub skrywa. Należy miłować cnotę; ale dobrze jest wiedzieć, że jest to prosty wybieg wymyślony przez ludzi, by mogli wygodnie żyć razem. To, co nazywamy moralnością, jest rozpaczliwym buntem naszych bliźnich przeciwko porządkowi wszechświata, którym jest walka, rzeź i ślepa gra sił ze sobą sprzecznych. Bunt ten niweczy się sam przez się i im więcej myślę nad tym, tym bardziej przekonywam się, że świat jest szalony. Teologowie i filozofowie, którzy podają Boga za twórcę przyrody i budowniczego wszechświata, przedstawiają nam go złym i nierozumnym. Nazywają go dobrym, bo go się boją, ale zmuszeni są przyznać, że postępuje w sposób okrutny. Przypisują mu złośliwość rzadką nawet u człowieka. I przez to robią go godnym uwielbienia. Bo nędzny nasz ród nie czciłby bogów sprawiedliwych i dobrych, których nie potrzebowałby się obawiać, i dla ich dobrodziejstw nie czułby niepotrzebnej wdzięczności. Bez czyśćca i piekła Bóg byłby bardzo mizernym władcą. — Panie — rzekł Longuemare — nie mów o przyrodzie, bo nie wiesz, co to jest. — Wiem równie dobrze jak ty, mój ojcze! — Nie możesz wiedzieć, skoro nie masz religii, a tylko religia uczy nas, czym jest przyroda, w czym jej dobroć i jak ją zepsuto. Zresztą nie licz na to, bym ci odpowiedział. Bóg dla odparcia twych błędów nie dał mi ani wymowy dość żarliwej, ani siły rozumowania. Obawiałbym się, że nieudolność moja stałaby się powodem jeszcze większej zatwardziałości i bluźnierstw, i gdy całym sercem pragnąłbym ci służyć, jako jedyne owoce swego niedyskretnego miłosierdzia zebrałbym... Zdanie przerwał okrzyk, który wyszedł z pierwszych szeregów i zawiadomił wszystkich, że piekarnia otwarta. Zaczęto posuwać się naprzód bardzo powoli. Gwardzista, pełniący służbę, po jednym wpuszczał kupujących. Piekarz, żona jego i pomocnik sprzedawali chleb pod dozorem dwóch komisarzy cywilnych z trójkolorową szarfą na ramieniu, którzy sprawdzali, czy nabywca należy do sekcji i otrzymuje ilość chleba proporcjonalną do liczby członków swej rodziny. Obywatel Brotteaux za cel życia uważał poszukiwanie przyjemności; był zdania, że w braku bogów rozum i zmysły, jedyni sędziowie, innego celu mieć nie mogą. Uważając zatem, że w opiniach malarza za wiele jest fanatyzmu, aby mógł w nich zagustować, rozumny ten człowiek, chcąc w chwilowych warunkach stosować swe postępowanie do swej doktryny i długie jeszcze czekanie uprzyjemnić sobie, wyjął z kieszeni surduta swego ulubionego Lukrecjusza, najmilszą swą rozkosz i jedyne zadowolenie. Czerwona safianowa okładka miała rogi obszarpane od używania; obywatel Brotteaux przezornie zeskrobał był z niej herby — trzy złote wysepki, które ojciec jego kupił był za dobrą gotówkę. Brotteaux otworzył książkę w miejscu, gdzie poeta-filozof, pragnąc uleczyć ludzi z próżnych niepokojów miłości, opisuje kobietę wśród tajników jej toalety. Obywatel Brotteaux czytając te wiersze rzucał ukradkiem spojrzenia na złotawy karczek swej ładnej sąsiadki i wdychał z rozkoszą woń wilgotnej skóry tego brudaska. Poeta Lukrecjusz posiadał jedną tylko mądrość, uczeń jego Brotteaux miał ich kilka. Czytał, co kwadrans posuwając się o dwa kroki naprzód. Do uszu jego, pieszczonych poważnymi i dźwięcznymi strofami, nadaremnie donosiły się krzyki kumoszek, biadających nad podrożeniem chleba, cukru, kawy, świec i mydła. Tak w spokoju ducha dotarł do drzwi piekarni. Za nim Ewaryst Gamelin widział nad swą głową złoty snop zboża, na kracie zamykającej wejście. Gdy przyszła nań kolej, wszedł do sklepu: półki i kosze były puste; piekarz dał mu ostatni pozostały bochenek. Ewaryst zapłacił i natychmiast zamknięto za nim kratę z obawy, by tłum nie wtargnął do piekarni. Była to płonna obawa: wszyscy ci biedacy, przyuczeni do posłuszeństwa przez swych dawnych ciemiężycieli i dzisiejszych oswobodzicieli, oddalali się spokojnie, ze spuszczoną głową, powłócząc nogami. Gamelin, doszedłszy do rogu ulicy, spostrzegł obywatelkę Dumonteil z niemowlęciem; siedziała na słupku przydrożnym. Siedziała nieruchoma, blada, bez łez, bez spojrzenia. Dziecko chciwie ssało jej palec. Gamelin chwilę zatrzymał się przed nią, niepewny, nieśmiały. Zdawała się go nie widzieć