To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jones wyraźnie widział leżące sylwetki w ostrym blasku tropikalnego słońca. Mała grupa nieprzyjacielskich żołnierzy, których zmuszono do przyglądania się egzekucji, szła już do ciężarówek. Australijczycy mieli odstawić ich na tyły, gdzie zamierzano przeprowadzić dalsze śledztwo. Jeśli okaże się, że którykolwiek z nich jest odpowiedzialny za wymordowanie mieszkańców miasteczka, czeka go dokładnie taki sam koniec. Przewiezienie do Bundabergu i strzał w głowę na skraju masowego grobu. Chyba że trafi w ręce współczesnych. To oznaczałoby z kolei proces sądowy i szubienicę w Brisbane. Za sześć, może siedem miesięcy. Jonesowi nie robiło to różnicy. W tej chwili miał bitwę do wygrania. Szczęśliwym zrządzeniem losu nikt z oddziału SAS dowodzonego przez Pearce'a Mitchella nie urodził się w Bundabergu. Owszem, łatwiej byłoby im wówczas poruszać się po miasteczku, ale pewien dystans emocjonalny pozwalał im lepiej to wszystko znieść. Wystarczało, że oficer nadal jeszcze gotował się ze złości na wspomnienie tych chwil, gdy musiał siedzieć w ukryciu i przyglądać się, jak przeciwnik morduje niewinnych cywilów. Znał jednak swoje rozkazy. Zadaniem jego przemykającej pod osłoną nocy drużyny było wyznaczanie celów dla artylerii i śledzenie przegrupowań przeciwnika. W miarę możliwości mieli także zbierać materiały pozwalające na późniejsze zastosowanie wobec konkretnych żołnierzy i oficerów punktu czwartego 277 regulaminu sądu polowego. W odróżnieniu od drużyn pierwszej i trzeciej, oni akurat nie mieli zajmować się bezpośrednio wyższymi dowódcami przeciwnika. Czekali zatem na zamaskowanym stanowisku na szczycie wzgórza, które dawało piękny widok na miasto, i patrzyli, jak artyleria zmienia je z wolna w jedną wielką stertę gruzu. Część drużyny była zajęta sterowaniem maszynami zwiadowczymi i korygowaniem ognia, reszta pilnowała, aby żaden nieprzyjaciel ich nie zaskoczył. Pearce Mitchell i sierżant Cameron McLeod okopali się nieco dalej, aby mieć oko na przeciwległe zbocze i strzec grupy przed atakiem od tyłu. Jedyna widoczna stąd grupa japońskich żołnierzy pilnowała obozu dla żyjących jeszcze mieszkańców miasteczka. Urządzono go na otoczonym zasiekami z drutu kolczastego stadionie piłkarskim. Więźniowie nie mieli tam żadnej ochrony przed palącym słońcem. Nie było też widać żadnych pojemników z wodą, podobnie jak śladów zorganizowanej opieki medycznej czy latryn. Nikt nie pomyślał również o usuwaniu coraz liczniejszych ciał zmarłych. Strażnicy prawie nie zwracali uwagi na cywilów, którzy zresztą rzadko się poruszali. Łatwo było pojąć dlaczego. Byli bliscy śmierci. Nawet z tej odległości komandosi SAS wyczuwali ostry odór zgnilizny. Najbardziej wymowny był jednak fakt, że nawet coraz bliższe odgłosy walki nie wywoływały u nich żadnej reakcji. Nie mieli już na to siły i chcieli jedynie umrzeć. Mitchell i McLeod nie odzywali się ani słowem. Czasem któryś stukał drugiego w ramię, aby pokazać mu jakiś szczegół. Stertę małych ciał, zapewne dziecięcych, nieruchomą sylwetkę zawieszoną na drutach kolczastych, samotnego mężczyznę, który mimo wszystko przemieszczał się od jednej nieruchomej postaci do następnej. Może był to miejscowy lekarz? Cały czas sporządzali na flexipadach uzupełniany ciągle plan obozu. McLeod wytyczył ponadto najlepsze jego zdaniem drogi podejścia, Mitchell dodał stanowiska karabinów 278 maszynowych i opisał ich pola rażenia. Niezależnie od siebie policzyli japońskich strażników i porównali wyniki. Wszystko to pomagało im nie myśleć o umierających poniżej ludziach. < ...„¦;.„¦. Brisbane,Australia s v >« ^ Generał Douglas MacArthur zaczynał mieć dość wszystkich, którzy wtrącali się w jego dowodzenie. Chodził tam i z powrotem po swoim gabinecie w Brisbane świadom, że już jest spóźniony, a przecież sam zwołał tę konferencję prasową, na której miał wyjaśnić dziennikarzom krok po kroku, w jaki sposób odniósł zwycięstwo. Najchętniej poszedłby na nią po prostu — i niech sobie premier dzwoni. Czekał jednak, głównie z ciekawości, czym, u diabła, zamierza uraczyć go tym razem Jones. Tak, to musiało mieć coś wspólnego z Bundabergiem. Na pewno wykombinowali tam coś, co miało odebrać mu chwałę zwycięzcy... — Generale, premier Curtin na linii. — Wreszcie — sapnął MacArthur i złapał za ciężką słuchawkę tradycyjnego telefonu. Aż sam się zdumiał, jak szybko przywykł do lekkich materiałów z przyszłości. — Tak, panie premierze — powiedział, zmieniając ton na bardziej uprzejmy. — Generale, chciałbym, aby odłożył pan tę zapowiedzianą konferencję prasową — oznajmił premier. Mówił nieco chropawo. MacArthur ledwie opanował wybuch. Zaczerpnął szybko powietrza i poczekał na ciąg dalszy. — Jones nie zajął jeszcze Bundabergu i otrzymaliśmy prośbę od pułkownika Tooheya, dowódcy wojsk australijskich w terenie, aby zmienić plan operacji. Chodzi o uratowanie ocalałych mieszkańców miasteczka. Są przetrzymywani w obozie na wol- 279 nym powietrzu w pewnej odległości od zabudowań. Jones uważa, że warto spróbować się nimi zająć. W tej sytuacji nie byłoby jeszcze właściwe ogłaszanie zwycięstwa. To powinno potrwać tylko kilka godzin. MacArthur zacisnął powieki i zwalczył pokusę, aby wyry-czeć protest w słuchawkę. — Panie premierze, z całym szacunkiem, ale nie mogę się zgodzić. Japończycy pod Brisbane zostali rozbici i ta część operacji zakończyła się niekwestionowanym powodzeniem. Nie wiem, jaki to może mieć związek z planami Jonesa czy Tooheya. Jednak ponieważ w tych sprawach jest pan moim zwierzchnikiem, zrobię tak, jak pan sobie życzy