To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ona także była do niego przywiązana. Jakżeby mogło być inaczej, skoro spełniał jej wszystkie zachcianki, a miał po temu odpowiednie środki finansowe! Z zadowoleniem pomyślał o ostatnim prezencie, jaki jej ofiarował w Kimberley, gdzie, dzięki przyjaźni z jednym z dyrektorów De Beers mógł kupić brylant, który w zwykły sposób nigdy nie pojawiłby się na rynku. Kamień był godny uwagi nie ze względu na swoją wielkość, lecz nadzwyczaj wyjątkowy i rzadki, dziwny ciemnobursztynowy odcień, przypominający niemal stare złoto. Na taki brylant trafia się raz na sto lat. I ten wyraz oczu żony, kiedy jej go wręczał! Jeśli chodzi o brylanty, wszystkie kobiety są takie same. Konieczność przytrzymania się obiema rękami, by nie wypaść na wyboju, przywróciła George’a Croziera do rzeczywistości. Chyba po raz czternasty wrzasnął z irytacją człowieka, który jest posiadaczem dwóch rolls–royce’ów i który ćwiczył swoje maszyny na autostradach cywilizacji: — Dobry Boże, co za samochód! Co za drogą! Właściwie gdzie jest ta plantacja tytoniu? — ciągnął. — Już ponad godzinę temu wyjechaliśmy z Bulawayo. — Zagubiona gdzieś w Rodezji — odparła lekko Deirdre pomiędzy dwoma niezamierzonymi podskokami. Jednak wynajęty, szofer o skórze barwy kawy pospieszył z pokrzepiającą informacją, że cel ich podróży znajduje się tuż za następnym zakrętem. Zarządca plantacji pan Walters czekał na werandzie, by ich powitać z rewerencją należną wysokiej pozycji George’a Croziera w Union Tobacco. Przedstawił swoją synową, która poprowadziła Deirdre chłodnym, ciemnym holem do sypialni, gdzie mogła zdjąć woalkę, którą zawsze nosiła podczas jazdy, by uchronić przed słońcem swoją jasną cerę. Deirdre wyciągając w typowy dla siebie, niespieszny, pełen wdzięku sposób szpilki wodziła spojrzeniem po wyszorowanym do białości, brzydkim, prawie pustym pokoju. Nie było tu żadnych luksusów i Deirdre, która kochała komfort tak jak kot uwielbia śmietankę, wzdrygnęła się lekko. Na ścianie przed sobą ujrzała inskrypcję. „Co zyskuje człowiek, jeżeli zdobędzie cały świat, a straci duszę?” — pytano wszystkich razem i każdego z osobna. Deirdre, z przyjemnością uświadomiwszy sobie, że owo pytanie nie ma z nią nic wspólnego, odwróciła się do swojej nieśmiałej i raczej milczącej towarzyszki. Zauważyła, wszakże bez cienia złośliwości, nadmiernie rozrosłe biodra i nieelegancką, tanią bawełnianą sukienkę. Jej spojrzenie z cichym zadowoleniem przesunęło się na wytworną, kosztowną prostotę własnej białej lnianej sukni rodem z Francji. Piękne stroje, zwłaszcza te, które sama nosiła, wzbudzały w niej artystyczną radość. Dwaj mężczyźni już na nią czekali. — Nie znudzi pani mała przechadzka po okolicy, pani Crozier? — Ależ nie. Nigdy dotąd nie byłam na plantacji tytoniu. Wyszli w nieruchome rodezyjskie popołudnie. — Tutaj mamy sadzonki, w razie potrzeby je przesadzamy. Widzi pani… Głos zarządcy zacichł, gdyż mąż Deirdre począł ostrym tonem zalewać pana Waltersa potokiem pytań — o wydajność, opłaty skarbowe, problemy z kolorowymi robotnikami. Deirdre przestała słuchać. A więc to była Rodezja, kraj, który Tim ukochał i dokąd miała wraz z nim wyjechać na zawsze po wojnie. Gdyby tylko nie zginął! Jak zawsze na tę myśl ogarnęło ją uczucie gorzkiego buntu. Dwa krótkie miesiące — tyle tylko ze sobą spędzili. Dwa miesiące szczęścia — jeżeli ta mieszanina upojenia i bólu była szczęściem. Czy miłość na pewno oznacza szczęście? Czy serca kochanka nie przeszywa po tysiąckroć cierpienie? W tamtych krótkich chwilach żyła intensywnie, ale czy poznała spokój, błogość, ciche zadowolenie, jakie stało się jej udziałem w obecnym życiu? I po raz pierwszy, choć raczej niechętnie, przyznała się sama przed sobą, że może wszystko obróciło się na dobre. Nie mogłabym tutaj zamieszkać. Chyba nie potrafiłabym uczynić Tima szczęśliwym. Mogłabym go rozczarować. George mnie kocha, a ja jestem bardzo do niego przywiązana. Jest dla mnie wyjątkowo dobry. Cóż, wystarczy spojrzeć na brylant, który mi niedawno kupił. I rozmyślając o tym z czystą rozkoszą lekko przymrużyła oczy. — To tutaj suszymy liście. — Walters poprowadził ich do niezwykle długiej szopy. Na ziemi leżały ogromne stosy zielonych liści, odziani na biało „chłopcy” kucali wokół nich, przebierając je zręcznymi palcami, sortując według wielkości i nanizując za pomocą prymitywnych igieł na długie sznury. Pracowali wesoło, niespiesznie, żartując i ukazując w uśmiechu białe zęby. — A teraz, tutaj… Wyszli z szopy na światło dnia. Tam rozwieszono liście, by się suszyły na słońcu. Deirdre ostrożnie wciągnęła delikatny, prawie niewyczuwalny aromat, który przepełniał powietrze. Walters poprowadził ich do kolejnych szop, gdzie już odbarwiony, jasnożółty tytoń, skąpany uprzednio w promieniach słonecznych, podlegał dalszej obróbce