To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Panie! Ich z pewnością musi być więcej! - krzyknął jeden z adiutantów Vergena. - Zaraz nas otoczą! Wódz Wyspiarzy bez słowa zawrócił konia. Teraz najważniejszą rzeczą było napisanie przekonywującego raportu dla Cesarza... Pół godziny później kapitan Forpart pochylił się nad szczątkami kasztelana Sagino. Wokół słychać było jęki ciężko rannych. Potrzaskane wozy dymiły i ociekały krwią. Legioniści stali wokół bez słowa z opuszczonymi mieczami. - Przygotujcie stos - rozkazał Forpart. - Niech ogień dokończy dzieła... Popioły zabierzemy do Diny. - Do Diny, panie? - zdumiał się jeden z dziesiętników. Nazywał się Mino Dergo. - Nie ruszymy ścigać wroga? - Jest nas niespełna tysiąc zdolnych do walki - odrzekł kapitan. - Szaleństwem byłoby gonić dwakroć liczniejszego przeciwnika, który przez noc bez wątpienia dojdzie do siebie. Pobiliśmy ich i powstrzymaliśmy pochód na Dinę. To wystarczy. -A zatem... - westchnął Mino. - Nic się nie zmieniło... Tagero, wędrowny czarnoksiężnik, tkwił przy drodze z Deremy do Sachcn, dokładnie na granicy prowincji Kaladen i Stary Suminor. Czekał na przechodnia, który mógłby się stać jego ostatnią szansą. Chodziło o kogoś o cechach szczególnych, człowieka posiadającego rozczepioną duszę, najlepiej szaleńca, któremu wydawało się, iż jest kilkoma osobami naraz. W jestestwie takiego osobnika łatwo znalazłoby się miejsce dla jeszcze jednej osobowości, czyli duszy Tagera. Czarnoksiężnik musiał przenieść się w inne ciało, gdyż to, które miał od urodzenia umierało i nie pozostało mu już dużo czasu. Była niewielka nadzieja, iż do tej pory drogą nadejdzie odpowiedni człowiek, ale Tagero nie mógł sam wyruszyć na poszukiwania. Nie mógł opuścić swego miejsca przy trakcie. Powodem tego był pal, na którego jeden koniec nabito Tagera, a drugi wkopano w ziemię, by całość służyła za odstraszający przykład. Czarnoksiężnik wykonywał to zadanie już od dwóch dni i dwóch nocy. Właśnie zbliżała się połowa trzeciego dnia, a skazaniec czuł, że następnego południowego upału już nie przetrzyma. W najlepszym razie nie zdoła zachować jasności umysłu, co na jedno wychodziło. Ruch na gościńcu był niewielki, a z nielicznych przechodniów mało kto przystawał dostatecznie długo, by Tagero mógł wysondować jego umysł. Czarnoksiężnik zaczynał się bać. Dobrze opanowane zaklęcia chroniły go przed bólem, ale żaden czar nie mógł powstrzymać narastającego nieubłaganie odwodnienia organizmu. Był już martwy od pasa w dół, zaczynały usychać mocno skrępowane ręce. Wspomagane przez magię serce zasilało mózg coraz gęściejszą krwią. Zapaść mogła nastąpić w każdej chwili. Przeklinał swój los. Pojmano go w karczmie. Wjakiejś zapadłej, prowincjonalnej dziurze, niewartej nosić najgłupszej choćby nazwy. Rozpoznał go przypadkiem kompan pewnego wędrownego filozofa, którego duszę Tagero w przypływie fantazji przeniósł niegdyś w ciało wielkiego węża. Starszy wioski po otrzymaniu doniesienia wykazał się iście chamskim sprytem. Nikt nie okazał czarownikowi najmniejszej nawet wrogości, póki miejscowy osiłek nie wyrżnął go od tyłu ławą w potylice. Gdy się ocknął, leżał związany, zakneblowany i pozbawiony wszelkich artefaktów. Nie pozwolono mu mówić w swojej obronie. Znalezione przy nim magiczne przedmioty uznano za dowód prawdziwości oskarżenia i o świcie Tagero poczuł w trzewiach ostrze pala. To wszystko było tak nieprawdopodobne i absurdalne, że czarnoksiężnik wciąż jeszcze wątpił w realność swej przygody. On i jego wielkie ambicje miały sczeznąć w przydrożnym rowie? Kiedy docierało do niego, iż to całkiem możliwe, stokroć mocniej od knebla dławił go strach. Miał tylko jedną szansę... Młody mężczyzna podążający traktem wyglądał na chłopa, ale sprężystością ruchów przypominał żołnierza, lub coś w tym rodzaju. Na jego twarzy malowało się niezwykłe skupienie. Przekrwione oczy Tagera wpatrzyły się z napięciem w wędrowca. Ogarnięty nagłą nadzieją czarnoksiężnik zadygotał na palu. Teraz należało doprowadzić do tego, by spotkały się ich spojrzenia