To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Tak minęła noc; lecz Ceres nadal prowadziła poszukiwania nie usiadłszy choćby na chwilę, by odpocząć, i nie przystanąwszy, by się pożywić — ba, nie pamiętając nawet, żeby zgasić pochodnię, chociaż najpierw w blasku różowego świtu, a potem w miłym świetle porannego słońca jej płomyk zbladł i zmalał. Swoją drogą ciekaw jestem, z jakiego materiału była zrobiona ta pochodnia; bo za dnia paliła się słabo, a w nocy buchała jaskrawym płomieniem; i w ciągu tych wszystkich nużących dni i nocy, gdy Ceres szukała Prozerpiny, nie zdołał jej nigdy ugasić ani deszcz, ani wichura. Ceres nie tylko ludzi pytała o wieści o swojej córce. W lasach i nad strumieniami spotykała istoty innego rzędu, które w tamtych dawnych czasach zamieszkiwały owe miłe i ustronne miejsca i odnosiły się bardzo przyjaźnie do osób rozumiejących ich język i obyczaje, jak rozumiała je matka Ceres. Niekiedy stukała palcem w pokryty sękami pień majestatycznego dębu; i natychmiast rozszczepiała się jego szorstka kora i ze środka wychodziło piękne dziewczę, które było hamadriadą, czyli nimfą dębu, mieszkającą w drzewie i dzielącą z nim długie życie, i cieszącą się, gdy lekki wietrzyk igrał z jego zielonym listowiem. Ale żadna z tych liściastych panien nie widziała Prozerpiny. Potem, idąc trochę dalej, Ceres natrafiała może na źródło bijące z kamienistego zagłębienia w ziemi i moczyła w nim rękę. I oto spod piasku i kamyków wynurzyła się wraz z wytryskiem źródła młoda kobieta o mokrych włosach, i stała wpatrzona w matkę Ceres, do połowy wychylająca się z toni i cała falująca od wciąż niespokojnego ruchu wody. Ale gdy matka pytała, czy jej biedne zaginione dziecko zatrzymywało się i piło u źródła, najada o zapłakanych oczach (bo tym nimfom wodnym zawsze starczało łez, by opłakiwać cudze nieszczęścia) odpowiadała: — Nie! — szemrzącym głosem, który brzmiał jak szmer strumyka. Często też spotykała fauny, które wyglądały zupełnie jak opaleni wieśniacy, tyle tylko, że miały owłosione uszy i malutkie rogi na czole, a zamiast nóg kozie kopytka, na których hasały wesoło po łąkach i lasach. Były to istoty swawolne, ale gdy matka Ceres pytała o swą córkę, smutniały o tyle, — 193 — 0 ile pozwalała im na to ich wesoła natura, bo one też nie mogły udzielić Ceres dobrej wieści. Ale niekiedy natykała się na bandę bardzo niegrzecznych satyrów, które miały twarze niczym małpie pyszczki, a z tyłu końskie ogony, 1 które tańczyły zwykle bardzo hałaśliwie pośród wrzaskliwego śmiechu. Kiedy zatrzymywała się, by ich spytać, wybuchały śmiechem jeszcze hałas li wszym, znajdując w niedoli samotnej kobiety jeden więcej powód do wesołości. Jak to brzydko ze strony tych szkaradnych satyrów! A kiedyś, gdy szła przez ustronne pastwisko, zobaczyła osobistość imieniem Pan, siedzącą u stóp wysokiej skały i grającą na fujarce. Pan też miał rogi i owłosione uszy, i kozie kopytka; ponieważ jednak był dobrym znajomym matki Ceres, odpowiedział na jej pytanie tak grzecznie, jak tylko potrafił, i poczęstował ją mlekiem i miodem z drewnianej miski. Ale on również nie umiał powiedzieć, co się stało z Prozerpiną, podobnie jak reszta tych leśnych i polnych stworzeń. I tak matka Ceres wędrowała dziewięć dni i dziewięć nocy, nie natrafiwszy na ślad Prozerpmy, chyba że był to czasem zwiędły kwiatek; podnosiła je wszystkie i chowała za wycięcie sukni, bo wyobrażała sobie, że wypadły z dłoni jej nieszczęsnej córki. Cały dzień zdążała naprzód w promieniach gorącego słońca; a nocą płomień pochodni czerwienił się i jarzył na ścieżce i Ceres, nie odpoczywając ani chwili, dalej prowadziła poszukiwania w jej blasku. Dziesiątego dnia matka Ceres dostrzegła przypadkiem wylot jaskini, w której wnętrzu (chociaż na dworze było południe) panowałby szary półmrok, gdyby nie paliła się tam pochodnia. Jej płomyk drgał i walczył z ciemnością, nie mógł jednak nawet w połowie oświetlić posępnej pieczary z jej wszystkimi melancholijnymi cieniami. Ceres postanowiła, że nie ominie żadnego miejsca; zajrzała więc do pieczary oświetlając trochę lepiej jej wnętrze własną pochodnią, trzymaną w wyciągniętej ręce. A zajrzawszy dostrzegła coś, co zdawało się być niewiastą siedzącą na zeschłych liściach, których ogromne sterty wiatr wwiał do środka. Otóż ta niewiasta (jeśli możemy ją tak nazwać) nie była bynajmniej tak piękna, jak często niewiasty bywają; bo mówiono mi, że głowę miała bardzo podobną do głowy psa, a ozdabiała ją wiankiem uwitym z węży. Ale matce Ceres wystarczyło raz na nią spojrzeć, a już wiedziała, że jest to bardzo dziwaczna osoba, która znajduje największą przyjemność w tym, że jest nieszczęśliwa, i w ogóle nie otwiera ust do innych osób, jeśli nie są tak melancholijne i tak nieutulone w żalu, jak ku swojej radości była ona