To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Tacy byli cisi, że czasami, gdy był dobrze najedzony i w wesołym nastroju, a polowanie się powiodło, zaczynał wątpić w tę opowieść o bogach, a odgłosy, uważane za mowę bogów, przypisywał pękającemu lodowi, marznięciu i tajeniu. Istniało jednak coś, w co nie mógł wątpić. Głęboko w twarzy lodowca, w odległości trzech kroków, widziany jedynie w pewnym oświetleniu, znajdował się jeden z bogów, którego od pokoleń nazywano Śpiącym, ponieważ nigdy się nie poruszał. Wi nie widział zbyt wielu szczegółów, z wyjątkiem raczej długiego nosa, szerokiego u nasady jak pień drzewa a zmniejszającego się ku końcowi. Po każdej stronie nosa wystawał z szerokiej czaszki zakręcony kieł, a za głową ogromniało wielkie cielsko jak u wieloryba, a końca nie było widać. To rzeczywiście był bóg; nawet Wi tego nie kwestionował, gdyż nikt nie widział nigdy czegoś podobnego, tylko dlaczego zdecydował się spać snem wiecznym w lodzie, nie mógł odgadnąć. Gdyby znano takiego potwora żywego, myślałby o tym jak o martwym, a nie śpiącym. Skoro nie znano, musi to być bóg. Tak więc Wi, jak i reszta plemienia, przyjął za swe bóstwo gigantycznego słonia z dawnego świata, zamarzniętego w lodzie z epoki lodowcowej sprzed setek tysięcy lat i powoli przesuwającego się zamarzniętym strumieniem z odległego miejsca, w którym zginął, aż do morza, gdzie niewątpliwie czeka go koniec wędrówki. Dziwny bóg, lecz wielu przed nim oddawało pokłon. Wi, po naradzie ze swą żoną, Aaką - dumną i sprawiedliwą - wspiął się na lodowiec, gdy jeszcze było ciemno, by posłuchać rady bogów co do pewnej sprawy. A mianowicie: najznaczniejszym mężczyzną w plemieniu, który dzięki swej sile rządził nimi, był Henga. straszny człowiek, urodzony dziesięć wiosen przed Wi, wielkiego ciała i okrutny. Takie obowiązywało prawo, że najpotężniejszy mianował się panem i tak długo to trwało, aż ktoś mocniejszy od niego stawał przed jego pieczarą, wzywał go do walki i zabijał. Tak też Henga zabił własnego ojca, który rządził przed nim. Teraz ciemiężył plemię, sam nie pracował, zabierał jedzenie i skóry od ludzi. Co więcej, chociaż kobiet było niewiele i wszyscy mężczyźni o nie walczyli, zabierał je od rodziców lub mężów, trzymał przez jakiś czas, a potem oddalał lub zabijał. Nie można było mu się przeciwstawić, gdyż był święty i mógł robić, co mu się podobało. Jedynie, tak było ustanowione, każdy mężczyzna mógł wyzwać go na pojedynek, gdyż zabronione było zabić go w inny sposób, morderca zostałby wygnany i zagłodziłby się na śmierć, jak ktoś wyklęty. Jeżeli śmiałek przetrwał, przejmował pieczarę tamtego wraz z kobietami i całym majątkiem, aż przychodziła jego kolej i ktoś go pokonywał w podobny sposób. Dlatego działo się tak, iż żaden z wodzów plemienia nie doczekiwał starości, gdyż kiedy tylko wiek zaczął odzierać go z mocy, zabijał go ktoś młodszy i silniejszy, kto go nienawidził. Z tego powodu nikt nie pragnął zostać wodzem, wiedząc, że prędzej czy później umrze w krwi, a lepiej już było cierpieć poniewierkę niż ginąć. Jednak Wi pragnął tego z powodu okrucieństwa Hengi i poniewierania plemieniem, które doprowadziło ludzi do nędzy. Wiedział także, że jeżeli nie zabije Hengi, to Henga zabije jego z zazdrości. Wi zginąłby już dawno temu, gdyby nie był uwielbiany przez plemię jako wielki myśliwy. Zdobywał dla nich większość mięsa, dlatego też jego śmierć wzbudziłaby nienawiść do mordercy. Bojąc się jednak zaatakować otwarcie, Henga próbował załatwić się z nim potajemnie. Kiedy Wi sprawdzał swe wilcze doły na skraju lasu, ze świstem przeleciała obok niego włócznia, rzucona z półki skalnej, na którą nie mógł się wspiąć. Podniósł dzidę i uciekł. Wiedział, że należy do Hengi; co więcej, jej krzemienny grot umoczony został w truciźnie zrobionej z pewnego rodzaju mątwy, którą po zgniciu mieszano ze specjalnym ziołem, wiedział o tym, gdyż sam używał takiej trucizny w polowaniu na płową zwierzynę. Zatrzymał włócznię, i nikomu o tym nie powiedział z wyjątkiem swej żony Aaki. Później przyszło jeszcze gorsze. Oprócz syna, Foha, dziesięcioletniego młodzieńca, którego kochał najbardziej na świecie, miał o rok młodszą córkę, imieniem Foa. To była cała jego rodzina, gdyż dzieci w tym plemieniu były nieliczne. Większość umierała młodo z zimna, braku odpowiedniego jedzenia i od różnych chorób. Poza tym, jeżeli noworodkiem była dziewczynka, wiele z nich wyrzucano, by zagłodziły się lub zostały pożarte przez dzikie zwierzęta. Pewnego wieczoru Foa zaginęła; pomyśleli, że porwały ją wilki lub niedźwiedzie zamieszkujące lasy. Aaka płakała, a kiedy nikt nie widział - także Wi, szukający ukochanej Foa. Dwa dni później, kiedy wyszedł rano przed chatę, znalazł niedaleko wejścia coś zawinięte w skórę. Rozwijając, poznał swą córkę, małą Foa ze złamanym karkiem i śladami wielkiej ręki na gardle