To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

No a po drodze kapnęliśmy się, że ani jeden, ani drugi nie ma o morzu zielonego pojęcia. Ze dwa dzieścia razy o mało co się nie potopiliśmy. Płynęliśmy tuż przy brzegu, najpierw wzdłuż Gujany Holenderskiej potem wybrzeża angielskiego, no i wreszcie Trynidadu. Gdzieś między George town i Trynidadem załatwiłem tego, który uważał, że mógłby być naszym szefem. Zasługiwał na to, bo żeby się z nami zabrać nic nie płacąc wszystkich nas oszukał mówiąc, jakim to on jest wiel kim marynarzem. A ten drugi sądził, że jego też zabijemy, i sam się rzucił w czasie burzy do mo rza, kiedy stał przy sterze. Musieliśmy sobie dać radę sami. Parę razy nabraliśmy sporo wody, roz trzaskaliśmy łódź na skałach i cudem tylko się uratowaliśmy. Daję wam słowo honoru, że wszyst ko, co mówię, to święta prawda. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Naprawdę tak było - potwierdzają dwaj pozostali. - Dokładnie, jak mówi, i wszyscy trzej zgodni byliśmy co do tego, że tamtego faceta należy zabić. Co ty na to, Papillon? 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 - Nie bardzo mi wypada was osądzać. 0 0 l128 3 - Ale - nalega Bretończyk - co ty byś na naszym miejscu zrobił? 0 0 l128 3 - Muszę się zastanowić. Żeby mieć właściwy osąd sprawy, należałoby wtedy z wami być, inaczej nie wiadomo, po czyjej stronie jest prawda. 0 0 l128 3 - Ja bym go zabił - mówi Clousiot - bo to kłamstwo mogło wszystkich kosztować życie. 0 0 l128 3 - Dobrze, skończmy już z tym. Odnoszę jednak wrażenie, że takiego się strachu najedliście, że ciągle się boicie i płyniecie tu z nami po morzu tylko dlatego, że musicie, no nie? 0 0 l128 3 - Masz rację! - odpowiadają chórem. 0 0 l128 3 - Więc muszę wam powiedzieć jedno: tylko bez paniki. Cokolwiek się zdarzy, nikomu, pod żadnym pozorem, nie wolno pokazywać, że ma pietra. Ten, który się będzie bał, ma trzymać mordę na kłódkę. Łódź jest dobra i tego dowiodła. Teraz jesteśmy bardziej obciążeni aniżeli przedtem, ale też i burtę mamy wyższą o dziesięć centymetrów. A to aż nadto rekompensuje większe obciążenie. 0 0 l128 3 Zapalamy papierosa popijając kawę. Przed wyruszeniem w drogę najedliśmy się do syta i postanawiamy przygotować jakiś posiłek dopiero następnego dnia rano. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Jest 9 grudnia 1933 roku. Czterdzieści dwa dni temu zdecydowaliśmy się na ucieczkę, wy dostając się z pancernej celi szpitalnej w Saint-Laurent. Przypomina nam o tym Clousiot, który w naszym gronie pełni rolę rachmistrza. Od tamtej pory wzbogaciłem się o trzy cenne rzeczy: wodoszczelny zegarek w metalowej obudowie, który kupiłem na Trynidadzie, prawdziwą busolę o podwójnym zawieszeniu, niezwykle dokładną, z różą wiatrów, i czarne, celuloidowe okulary. Clousiot i Maturette mają każdy po czapce. 0 0 1 1 5 1 74 1 l128 3 Mijają trzy następne dni - nic godnego odnotowania poza tym, że dwukrotnie natykamy się na delfiny. Przyprawiają nas one o zimne poty, kiedy stadko liczące osiem sztuk zaczyna zabawiać się naszą łódką.Najpierw przepływają pod wodą wzdłuż łodzi i wynurzają się tuż przed jej dzio bem. Parokrotnie udaje nam się dotknąć jednego z nich. Największe jednak wrażenie wywiera na nas następna ich zabawa: trzy ustawione w trójkąt delfiny prują prosto na nas z oszałamiającą prędkością. W chwili gdy wydaje się, że zaraz uderzą w łódkę, zanurzają się, po czym pojawiają to po prawej, to po lewej stronie. Choć wiatr jest silny i płyniemy pod pełnymi żaglami, one i tak są szybsze. Wystarczy drobny błąd w ich obliczeniach, by wywróciły łódkę. Żaden z naszych no wych towarzyszy nie odzywa się ani słowem, wystarczy jednak spojrzeć na ich stężałe ze strachu twarze!... 0 0 l128 3 W samym środku nocy czwartego dnia podróży niesamowita burza. Naprawdę coś strasz nego. Najgorsze to, że fale nie nadchodzą z tego samego kierunku. Rozbijają się często jedna o drugą. Niektóre z nich są głębokie, inne krótkie, zupełnie nic już z tego nie rozumiem. W łodzi nikt nie waży się odezwać słowem. Jedynie Clousiot pokrzykuje od czasu do czasu: "Dawaj, sta ry, dasz jej radę tak samo jak tamtym!", czy też: "Pilnuj się tej, co nadchodzi od tyłu!" Niekiedy - rzecz rzadka - fale przewalają się przez nas z ukosa, ryczące i spienione. Oceniam wówczas ich szybkość i wystarczająco wcześnie ustawiam się pod odpowiednim kątem. A tu nagle, wbrew wszelkiej logice, fala zaskakuje nas od tyłu, kiedy łódź stoi prawie że pionowo. Nie raz dostaję taką falą po plecach, a po przejściu każdej z nich na dnie łodzi zostaje oczywiście sporo wody. Pięciu mych współtowarzyszy podróży uwija się z garnkami i puszkami po konserwach w ręku, wylewając ją bezustannie. Dzięki temu nigdy w łodzi nie ma jej więcej niż do jednej czwartej wy sokości burty, a więc nie zagraża nam ryzyko pójścia na dno. Zabawa ta trwa do końca nocy, prawie przez siedem godzin. Leje przy tym jak z cebra, słońce pojawia się dopiero gdzieś około ósmej rano. 0 0 l128 3 Gdy burza wreszcie przycicha, słońce zwiastujące początek nowego dnia jaśnieje wszystki mi swymi blaskami. Witamy je z wielką radością. Najpierw kawa. Gorąca neska z mlekiem, twar de jak kamień suchary, które po zamoczeniu z kawie smakują wspaniale. Nocna walka z burzą wyczerpuje mnie do cna