To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Nie chciał nas zatrzymywać, a teraz będziemy go musieli przez całą drogę wieźć! - wściekam się. - Zagotujcie wodę i dopilnujcie, żeby tę nogę umył i zabandażował! Sprawdza się, co powiedziałem. Następnego dnia, kiedy mu pomagają włożyć buty, chłopak nie może ukryć, że ból jest nie do zniesienia. Ze stopą zabandażowaną, opakowaną w worek i obwiązaną sznurkiem może kuśtykać, kiedy teren jest łatwiejszy, przeważnie jednak musi jechać na koniu. Z ulgą odetchniemy, kiedy się ta podróż wreszcie skończy. Mamy się wszyscy wzajem zupełnie dosyć. Czwartego dnia odnajdujemy dno wyschniętej laguny i wędrujemy nim kilka mil na południowy wschód, docierając do wykopanego przez nas między pniami obumarłych topoli dołu z wodą. Zostajemy tam przez jeden dzień, zbierając siły do pokonania najtrudniejszego odcinka. Smażymy na zapas racuchy i rozgotowujemy na papkę ostatni garnek grochu. Trzymam się z boku. Kiedy jestem w pobliżu, żołnierze zniżają głos lub w ogóle przestają rozmawiać. Ekspedycja straciła zupełnie dopisującego jej uprzednio ducha, nie tylko dlatego, że po długich wysiłkach doznają uczucia rozczarowania, widząc jej finał - bezładne pertraktacje na pustyni i zaraz po tym tą samą drogą wędrówka z powrotem do fortu - ale głównie dlatego, że obecność dziewczyny pobudzała żołnierzy do manifestowania ich męskości, do koleżeńskiej rywalizacji, która obecnie ustąpiła miejsca nadmiernej skłonności do irytacji, siłą rzeczy skierowanej przeciwko mnie za to, że zabrałem ich na tak ryzykowną wyprawę, przeciw koniom za ich narowistość, przeciw koledze za to, że przez chorą nogę wstrzymuje tempo powrotu, przeciw bagażom, które muszą dźwigać, przeciw samym sobie wreszcie. Dla przykładu rozkładam swój materac obok ogniska pod gołym niebem, gdyż wolę cierpieć zimno świeżego powietrza, aniżeli dusić się w ciepłym zaduchu namiotu razem z trzema rozgoryczonymi żołnierzami. Następnej nocy żaden z nich nie mówi o rozbijaniu namiotu i wszyscy śpimy na otwartym powietrzu. Siódmego dnia przechodzimy przez wyschłe słone dno jeziora. Tracimy kolejnego konia. Żołnierze, zmęczeni monotonią posiłków, grochem i racuchami, proszą, bym pozwolił dorżnąć go z przeznaczeniem na spożycie. Godzę się, ale nie biorę w tym udziału. - Pójdę z końmi naprzód - oświadczam. Niech się nacieszą swoją ucztą. Niech moja obecność nie psuje im tej przyjemności, że mogą sobie wyobrażać, iż to moje gardło podrzynają, moje trzewia wyciągają i moje kości trzeszczą im w rękach. Może będą się później odnosić do mnie z większą życzliwością. Z tęsknotą rozmyślam o tak dobrze mi znanych i bliskich czynnościach związanych z moimi obowiązkami, o zbliżającym się lecie, długich poobiednich drzemkach, o rozmowach z przyjaciółmi o zmroku pod rozłożystymi kasztanami, gdzie uwijają się roznoszący herbatę i lemoniadę chłopcy, a dziewczęta na wydaniu, po dwie, po trzy, wystrojone przechadzają się po skwerze. Zaledwie dnie dzielą mnie od rozstania z tamtą, inną dziewczyną, a już stwierdzam, że jej twarz zaczyna w mej pamięci tężeć w pewien obraz, jest coraz bardziej mglista i nieprzenikniona, robi wrażenie jakby ukrytej za jakąś zasłoną. Z trudem posuwając się przez zasolony teren, ze zdumieniem przyłapuję się w tej chwili na tym, że nie mogę pojąć, jak mogłem pokochać istotę z tak odległego świata. Wszystko, czego teraz pragnę, to dożyć spokojnie swoich dni w starych kątach, do których tak przywykłem, umrzeć we własnym łóżku i być złożonym do grobu przez wiernych przyjaciół. Z odległości mniej więcej dziesięciu mil możemy już dostrzec na tle nieba sterczące strażnicze wieże; ciągle jeszcze jesteśmy na szlaku na południe od jeziora, kiedy od szarości pustyni zaczyna odbijać ochra obronnych murów. Obrzucam wzrokiem idących za mną żołnierzy. Przyśpieszyli kroku i z trudem próbują ukryć podniecenie. Nie kąpaliśmy się i nie zmieniali odzieży przez trzy tygodnie, skórę mamy suchą i sczerniałą, wychłostaną wiatrem i spaloną słońcem, jesteśmy zmordowani, ale maszerujemy jak żołnierze, nawet chłopak z zabandażowaną stopą kroczy na sztywnych nogach równo z nami, z piersią wypiętą do przodu. Mogło być gorzej: oczywiście, mogło także być lepiej, ale mogło również być gorzej. Nawet konie z dużymi brzuchami, najedzone do syta bagienną trawą, wydają się pełne życia. Na polach zaczynają się pokazywać pierwsze wiosenne pędy. Dochodzi nas piskliwy dźwięk trąbki; z bramy wyjeżdża nam na spotkanie oddział jeźdźców w połyskujących w słońcu hełmach. Wyglądamy jak strachy na wróble; byłoby może lepiej, gdybym kazał żołnierzom uzbroić się na te ostatnie mile. Przyglądam się kłusującym w naszym kierunku jeźdźcom, spodziewając się, że lada moment przejdą w galop, wystrzelą z karabinów i wzniosą powitalny okrzyk. Ich postawa wskazuje jednak na to, że jadą w całkiem innych zamiarach i nie są oddziałem powitalnym, zaczynam również sobie uświadamiać, że przecież nie biegną za nimi dzieci: rozdzielają się na dwa mniejsze oddziałki i otaczają nas; nie widzę wśród nich ani jednej znajomej twarzy, wzrok mają lodowaty, nie odpowiadają na żadne z moich pytań, tylko nas prowadzą jak więźniów przez otwartą bramę. Dopiero kiedy dochodzimy do skweru, widząc rozbite tam namioty i słysząc panujący wokół zgiełk, rozumiemy, co się stało: że sprowadzono wojsko i szykuje się zapowiedziana wyprawa przeciw barbarzyńcom. IV W gabinecie za salą rozpraw zastaję siedzącego przy moim biurku mężczyznę. Nigdy go przedtem nie widziałem, ale dystynkcje na jego niebieskolila mundurze wskazują, że jest pracownikiem Trzeciego Wydziału Straży Cywilnej. Nieco z boku piętrzy się sterta przewiązanych różową tasiemką brązowych skoroszytów, jeden z nich leży przed nim otwarty. Rozpoznaję je: są to rejestry podatków i grzywien sprzed pięćdziesięciu lat. Czyżby je istotnie kontrolował? Czego właściwie szuka? Zwracam się do niego: - Czy mogę panu w czymś pomóc? Zachowuje się, jakby mnie nie zauważał, zaś dwaj sztywni żołnierze pełniący przy nim straż wyglądają jak figury wyciosane z drewna. Jestem daleki od narzekań. Po tygodniach spędzonych na pustyni bezczynność nie jest dla mnie ciężką próbą. Co więcej, odczuwam zadowolenie o posmaku zwycięstwa wobec widoków na zerwanie fałszywych stosunków łączących mnie z Trzecim Wydziałem. - Czy mógłbym mówić z pułkownikiem Jollem? - odzywam się ponownie. Strzał w ciemno: kto powiedział, że Joll wrócił? Oficer nie odpowiada, nadal udając, że czyta dokumenty. Jest przystojnym mężczyzną o regularnym białym uzębieniu i ujmującym wyrazie niebieskich oczu. Musi być próżny, stwierdzam w myśli. Wyobrażam go sobie siedzącego w łóżku obok dziewczyny, widzę, jak się przed nią pyszni swymi muskularni i napawa jej uwielbieniem