To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Gdzie wasz, Antoniowa? - A gdzieżby ta był, ojce duchowny, jak nie na wyrobku. Ksiądz postał, pomedytował, popatrzył się na zebranych, otulił się szczelnie wytwornym futrem, przypomniał sobie, że trzeba by coś powiedzieć tym ludziom, ale nic mu na jeżyk nie przyszło, więc kiwnąwszy tylko głową na pożegnanie, wyszedł wysuwając białą, delikatną, prawdziwie kastową rękę - do całowania chylącej się do kolan gromadzie. Rozeszli się też zaraz wszyscy. Krótki dzień grudniowy już miał się ku schyłkowi. Wiatr ustawał, natomiast śnieg grubymi płatami opadał. W chałupie robiło się szaro. Antkowa siedziała przed kominem, machinalnie obłamując gałęzie i podrzucając je na ogień... Ważyła coś w głowie, bo co chwila spoglądała to w okno, to na łóżko. Chory chwilę już długą leżał cicho zupełnie. Była ogromnie zniecierpliwiona, podrywała się z siedzenia, stała chwilę nasłuchując i patrząc... i znów siadała. Noc szybko zapadała. W izbie prawie ciemno było. Mała drzemała skulona, przyciskając się do pieca. Ogień migotał zaledwie, oświetlając bladoczerwonym światłem kolana siedzącej i szmat brudnej podłogi. Pies zaczął skomleć i drapać do drzwi wchodowych. Kury, usadowione w sieni na grzędzie, krzekorzyły cicho i przeciągle. Cisza była ogromna w izbie, chłód pełen wilgoci wstawał z mokrej podłogi. Antkowa zerwała się z siedzenia, podeszła do okna wyjrzeć na drogę: pusta była, śnieg sypał gęsty, na kilka kroków nie było nic widać. Przystanęła przy łóżku, jakby się wahając - chwilę to trwało, bo naraz z energią, szorstko, ściągnęła z chorego pierzynę, rzuciła ją na drugie łóżko, a jego samego chwyciła silnie pod pachy i uniosła. - Magda! otwórz drzwi. Mała skoczyła otwierać. - Pudzi tu - weź za nogi. Magda objęła stopy dziadkowe swymi małymi rękami i czekała. - No, chodź! poniesiemy! Nie ślipioj, ino nieś! - dodała ostro. Stary ciężki był, bezwładny i jakby nieprzytomny, bo nie pojmował, co się z nim dzieje. Trzymała go mocno, niosąc, a raczej wlokąc, bo mała przewróciła się przez próg, puszczając w śnieg nogi, gdzie żłobiły dwie długie bruzdy. Zimno przejmujące musiało go otrzeźwić, bo już na podwórku zaczął jęczeć i szeptać urywanie: - Ju-li-sia - lo-bo-ga. - I... - Krzyc, krzyc - choćbyś się ozdar i tak nikt nie przyńdzie. Przeciągnęła go przez podwórze i otworzywszy nogą drzwi do chlewa, wciągnęła go tam i rzuciła za progiem pod ścianę. Maciora z prosiętami tam zamknięta z chrząkaniem podniosła się do wchodzącej. - Malusie! malu, malu, malu! Świnie wyszły. Zatrzasnęła drzwi, ale zaraz wróciła się do chlewa, rozgarnęła staremu koszulę na piersiach i zerwawszy zeń duży szkaplerz zabrała go. - Zdychoj, zapowietrzony! Odepchnęła trepem nogę, leżącą w poprzek i wyszła. Z sieni już wychyliła się wołając: - Malusie! malu, malu, malu! Świnie z kwikiem przypadły do niej - przyniosła im miarkę kartofli i rozsypała. Maciora chciwie zabrała się do żarcia, a prosięta wspinając się wyciągały z wysiłkiem bladoróżowe ryjki do piersi i ssały tłukąc i targając wymiona łbami. Antkowa zapaliła małą lampkę nad kominem i odwróciwszy się plecami do okna, rozerwała szkaplerz. Oczy jej zajaśniały niezwykle, gdy wyjrzało z niego banknotów kilka i dwie czterdziestówki. - Nie godoł po próżnicy, ze mo na pochówek a później^ owijając pieniądze w szmatkę i chowając do skrzynki, szepnęła: - A Judos! zęby cię pomroka! I zabrała się do nastawiania garnków i rozniecania przygasłego ognia. - A bodaj cię! wody ani kapki - wyszła przed dom wołając: - Ignac! Ignac! W dobre pół godziny śnieg zaskrzypiał i jakiś cień przemknął za oknem. Porwała za drewno i stanęła przy drzwiach, otwierających się z łoskotem: wleciał nimi mały, może dziewięcioletni chłopak. - Ty ladaco zapowietrzone, ty! będzies tu cłekał po wsi, a w chałupie kapki wody ni ma! - i przytrzymała jedną ręką, a drugą okładała krzyczącego wniebogłosy. - Matulu, nie bedel matulu, puśćta me... Matulu! Tłukła go zapamiętale, wywierając na nim całą złość, nagromadzoną przez dzień. - Matulu! o jej! o loboga! rety! nie bij ta! - Ty psie, będzies lotoł, ani wody nie przyniesies, ani drew nie uscibnies, darmo ci zryć będę dować, będę się jesce z tobą kłyźnić! - i biła coraz silniej. Chłopak wyrwał się jej jakoś z rąk i uciekł przez okno, na pół z płaczem wykrzykując: - Zęby ci kulosy do łokciów poupadały, ty suko! ażebyś zmarniała!... Będzie łajno ptokiem, jak jo woma puńde po wodę - i poleciał na wieś. W izbie pusto było jakoś, lampka migotała słabo. Mała popłakiwała. - Cegój becys?! - Matulu!... o... o... skrzytwa dziaduś!... - szlochając przytuliła się do kolan matki. - Głupioś! nie bęc. Wzięła ją na kolana i przyciskając do siebie, zaczęła iskač. Magda mruczała coś niewyraźnie, twarz miała rozgorączkowaną, tarła piąstkami oczy i pochlipując usnęła. Niedługo jakoś przyszedł mąż. Chłop był ogromny, ubrany w kożuch, z głową okręconą baszłykiem, twarz miał siną od mrozu, wąsy oszroniałe sterczały jak wiechcie. Buty omiótł ze śniegu, baszłyk razem z czapką zdjął, otrzepał się, ręce zziębnięte zabił o ramiona i przysunąwszy ławkę do ognia - usiadł. Antkowa tygielek pełny kapusty z blachy zdjęła i postawiła przed nim, a ukrajawszy kawał chleba, podała razem z łyżką. Chłop jadł milcząc, gdy kapustę skończył, kożuch rozpiął, nogi wyciągnął i rzekł: - Masz ta jesce co? Podała mu resztę kaszy z obiadu; zjadł, przegryzł drusgim kawałem chleba, potem wyjął z kieszeni machorkę, skręcił papierosa, zapalił, dorzucił gałęzi na ogień i przysunął się bliżej; po chwili obejrzał się dopiero po izbie. - Kaj stary? - Ano, kaj? w chliwie... Spojrzał pytająco. - A juści, bo mi tu będzie łóźcysko psuł, pierzynę marał, mo zdychać, to niech sobie tam prędzy zdycho... Dół mi co?... a przysed tutoj! Jesce mu może pochówek płacić albo zryć dować; jakby tero nie zdech, twardy jak pies, bogać ta, będzie chloł, będzie. Hano, kiej Julinie dół wsyćko, to una niech paminto o nim, ale co mi ta! - Nie mój ociec i osukoł nos, niech go... cię, jaki spekulant... - zaciągnął się dymem, splunął na środek i zamilkł. - Żeby nos nie osukoł, mielibyśwa... cekoj... pięć mowa, a sidym i połowę... to pińć... sidym.... - Dwanaście i pół. To jo już dawno wyrachowałem, moglibyśmy mieć kunia, ze trzy krowy... A psio para... to Miemiec dopiro! - i splunął ze złością. Kobieta wstała, położyła małą na łóżku, wzięła ze skrzyni szmatkę i wetknęła chłopu w garść.- Co to? - Obac. Rozwinął. Przez twarz przeleciał mu błysk chciwości, pochylił się ku kominkowi, zasłaniając sobą pieniądze i przeliczył raz i drugi. - Wiela tu jest? Nie znała wcale pieniędzy. - Pińdziesiąt i śtyry ruble