To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

- Nie wiem. Ale daj mi szansę. Pozwól mi spróbować. - Szansę? - Sharon uśmiechnęła się. - Paul, dla ciebie to pewnie bez sensu, ale zeszłej nocy, kiedy dowiedziałam się, co zrobiłeś dla Harleigh, byłam na ciebie wściekła. - Wściekła? Za co? - Ponieważ ryzykowałeś życiem, reputacją, karierą i wolnością, by uratować życie naszej córce. - I to cię rozzłościło? Nie wierzę własnym uszom... - Owszem, rozzłościło. Nigdy nie wymagałam od ciebie wiele. Chciałam tylko mieć mały udział w twym życiu. Chciałam, żebyś miał czas na koncert skrzypcowy, mecz piłki nożnej, od czasu do czasu wspólny wyjazd na wakacje... Na wspólną kolację. Odwiedziny moich rodziców. I niemal nic z tego nie dostałam. Nie było cię przy mnie zeszłej nocy, kiedy naszej córce groziła śmierć. - Robiłem wszystko, żeby ją uratować i... - Wiem. I uratowałeś ją. Pokazałeś mi, do czego jesteś zdolny, jeśli chcesz. Jeśli chcesz! - Próbujesz mi dowieść, że nie chcę być z rodziną? Słuchaj, bardzo wiele przeszłaś... - Powiedziałam, że nie zrozumiesz i miałam rację. - Po policzkach Sharon płynęły łzy. - Muszę iść. - Nie, proszę, nie żegnajmy się tak... - Czekają na ciebie - przypomniała mu, wyrwała rękę i pobiegła do autobusu. Paul patrzył, jak wsiada do autobusu. Zamknęły się harmonijkowe drzwi, ryknął silnik i autobus odjechał. Poszedł w stronę furgonetki Centrum. Teraz on był wściekły. To przecież nie do wiary, myślał. Nawet żona miała do niego pretensję o to, co zrobił zeszłej nocy. Powinna zwołać wspólną konferencję prasową z Chatterjee. Gniew jednak minął równie szybko, jak przyszedł. I nagle ogarnęła go mieszanina wątpliwości i poczucia winy. Zrozumiał, o czym myśli, ściskając na powitanie wielką, twardą dłoń Boba Herberta. Musiał udzielić sobie uczciwej odpowiedzi na bardzo bolesne pytanie. A jeśli Sharon miała rację? * * * 57 Waszyngton, Dystrykt Columbia, niedziela 10.00 Kiedy wszedł do furgonetki, powitały go szczere życzenia wszystkiego najlepszego i ciepłe słowa uznania. W samochodzie nie było kierowcy. Herbert zasunął drzwi, Hood usiadł na siedzeniu pasażera, a Lowell Coffey rozparł się za kierownicą. Droga do budynku Centrum trwała krótko. Po drodze Coffey oznajmił, że w Centrum Hood spędzi tylko tyle czasu, ile trzeba, by się wykąpać, ogolić i włożyć garnitur, który Bob specjalnie przywiózł z jego domu. - Co się dzieje? Gdzie jedziemy? - zdziwił się Paul. - Do Białego Domu - poinformował go prawnik. - Co mnie tam czeka, Lowell? - Szczerze przyznam, że nie mam zielonego pojęcia. Sekretarz generalna Chatterjee wraz z ambasador Meriwether przylatują, by spotkać się z prezydentem Lawrence'em. Spotkanie wyznaczono na dwunastą. To prezydent chce się z tobą zobaczyć. - Wiesz dlaczego? - Zapewne chce poznać sprawę z obu punktów widzenia. Jeśli chodzi o coś innego, to z całą pewnością o nic dobrego. - To znaczy? - Może na przykład zechcieć odesłać cię z powrotem do Nowego Jorku pod opieką ambasadora amerykańskiego. Żebyś był pod ręką na wypadek, gdyby pani sekretarz generalna albo któryś z jej doradców chciał zadać ci jakieś pytanie. Gest dobrej woli. Wózek Herberta stał pomiędzy siedzeniami, nieco z tyłu. - Gest dobrej woli, dobre sobie! - prychnął Bob. - Paul uratował całą to cholerną budę. Nie widziałem jeszcze takiej odwagi. Mike i Brett byli wspaniali, jasne... ale, wiesz co, Paul? Kiedy dowiedziałem się że to ty załatwiłeś ostatniego z tych facetów powiem ci, że byłem z ciebie dumny jak z nikogo. Z nikogo! - Na nieszczęście prawo międzynarodowe nie przyjmie słowa "dumny" jako argumentu obrony. - To jedno ci powiem, Lowell. Jeśli Paula wyślą do Nowego Jorku albo jakiejś innej, pożal się Boże, Hagi, postawią przed sądem i będą próbowali sądzić go według zasad tej swojej sprawiedliwości, czyli zrobić z niego kozła ofiarnego z grilla, to ja osobiście wezmę zakładników. Zaczęła się ich zwyczajowa dyskusja i, jak zwykle przy takich okazjach, prawda leżała gdzieś pośrodku. Kwestie prawne kwestiami prawnymi, ale sądy dopuszczają przecież argumenty emocjonalne. Paul Hood zresztą nie przejmował się sądami, bardziej martwiła go najbliższa przyszłość. Chciał być z rodziną, chciał pomóc córce, którą czekały jeszcze długie, trudne chwile. Nie mógłby tego zrobić, gdyby miał bronić się przed sądem w jakimś dalekim kraju. Pragnął także pozostać w Centrum. Być może przesadził z rezygnacją