To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Pary jadące ze mną oderwały przyssawki od twarzy, spojrzały na statek i rozchichotały się. Taksówka zatoczyła szerokie koło, przechyliła się na tyle, żeby dostarczyć dreszczyku pasażerom, i podpłynęła pod pachołki przy pomoście. Silnik zwolnił obroty i odpalił w mgłę. Leniwy promień reflektora omiótł koło w odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów od statku. Taksiarz przycumował do pomostu i czarnooki chłopak w szafirowej marynarskiej kurtce z błyszczącymi guzikami, z wesołym uśmiechem i gębą gangstera wyciągnął dziewczęta z łodzi. Ja byłem ostatni. Niedbałe, ale skrupulatne spojrzenie, jakim mnie obrzucił, powiedziało mi o nim coś niecoś. Niedbałe, ale dobrze wymierzone pchnięcie w sprzączkę na moim ramieniu powiedziało mi więcej. - Nic z tego - stwierdził po cichu. - Nic z tego. Miał miękki niski głos starego pirata silącego się na słodycz. Kiwnął brodą w stronę taksiarza. Ten zarzucił krótką pętlę na pachołek, obrócił odrobinę koło sterowe i wdrapał się na pomost. Stanął za mną. - Nie ma na statku miejsca dla gacków, chłopczyku. Przykro nam i tak dalej - wymruczał przymilnie marynarz. - Mogę wam pokazać. To tylko moje ubranie. Chcę się zobaczyć z Brunette'em w interesie. Okazał łagodne zdumienie. - Pierwszy raz o nim słyszę - uśmiechnął się. - No, ruszaj. Taksówkarz uchwycił mnie hakiem przez prawe ramię. - Chcę się widzieć z Brunette'em - powtórzyłem. Mój głos zabrzmiał słabo i krucho jak pisk starszej pani. - Nie dyskutujmy - powiedział czarnooki. - Nie jesteśmy w tej chwili ani w Bay City, ani nawet w Kalifornii, a według pewnych wiarygodnych opinii nawet nie w Stanach Zjednoczonych. Znikaj. - Nazad do łodzi - warknął za mną taksiarz. - Winien ci jestem ćwierć dolara. Odbijamy. Wsiadłem z powrotem do łodzi. Marynarz popatrzył na mnie z tym swoim milkliwym, ulizanym uśmiechem. Przyglądałem mu się, aż uśmiech, twarz i wszystko znikło i stał się cały tylko ciemną sylwetką na tle oświetlonego pomostu. Przyglądałem mu się i ręce mnie swędziały. Droga z powrotem wydawała się dłuższa. Nie mówiłem nic do taksiarza i on nie mówił nic do mnie. Kiedy wysiadłem na molo, podał mi z powrotem ćwierć dolara. - Do innego razu - powiedział zmęczonym głosem - kiedy będziemy mieli więcej miejsca, żeby cię wykidać. Słysząc te słowa, kilku pasażerów czekających, aby wsiąść do łodzi, wytrzeszczyło na mnie oczy. Minąłem ich, wyszedłem z małej poczekalni na tratwie i ruszyłem w stronę niskich stopni od strony lądu. Jakiś wysoki, rudy drab w brudnych tenisówkach, wysmolonych spodniach i resztce podartego niebieskiego marynarskiego swetra, umazany czymś czarnym na brodzie, oderwał się od barierki i wpadł na mnie niechcący. Zatrzymałem się. Wydał mi się za duży. Był ode mnie trzy cale wyższy i jakieś trzydzieści funtów cięższy. Ale czas już był, żebym dał komuś w zęby, choćby miała mi tylko od tego zdrętwieć ręka. Było prawie ciemno i stał niemal zupełnie pod światło. - O co chodzi, szefie? - zaciągnął. - Nie powiodło się na tej arce rozpusty? - Idź, ześcibol sobie koszulę - poradziłem mu. - Brzuchem świecisz. - Nie jest tak źle - odpowiedział. - Problem w tym, że pod takim lekkim ubrankiem spluwa ci sterczy. - Co ci każe pchać w to swój nos? - Chryste, nic mi nie każe. Czysta ciekawość. Bez obrazy, kolego. - No, to zjeżdżaj mi z drogi, do diabła. - Ma się rozumieć. Odpoczywam tu sobie. Uśmiechnął się niełatwym, zmęczonym uśmiechem. Głos miał miękki, senny, delikatny, zważywszy jego wzrost, brzmiał zaskakująco. Przypomniało mi to miękki głos innego olbrzyma, którego w dziwny sposób polubiłem. - Potraktowałeś mnie nie tak, jak trzeba - powiedział ze smutkiem. - Mów mi Czerwony. - Odsuń się, Czerwony. Najlepsi popełniają pomyłki. A czuję, że i ja łatwo ją mogę popełnić. W zamyśleniu rozejrzał się na boki. Pchnął mnie w kąt baraku na tratwie. Wyglądało na to, że jesteśmy tu mniej więcej sami. - Chcesz się dostać na Monty? Da się zrobić. Jeżeli masz powód. Ludzie w jaskrawych ubraniach i z wesołymi minami minęli nas w drodze do taksówki. Poczekałem, aż przejdą. - Na ile cenisz ten powód? - Pięćdziesiąt dolarków. Dziesięć ekstra, jak mi zafarbujesz łódź. Zacząłem się odsuwać. - Dwadzieścia pięć - opuścił po cichu. - Piętnaście, gdybyś wracał z przyjaciółmi. - Nie mam żadnych przyjaciół - powiedziałem i odszedłem. Nie próbował mnie zatrzymywać. Skręciłem na prawo cementowym chodnikiem, którym jeździły tam i z powrotem elektryczne wagoniki, trzęsąc się i skrzypiąc jak wózki dla niemowląt i trąbiąc klaksonikami, które mogłyby wystraszyć jakąś przyszłą mamę. U stóp pierwszego mola znajdował się ogłuszająco hałaśliwy salon z loteryjką, już po brzegi zatłoczony klientami. Wszedłem i stanąłem pod ścianą z grającymi. Czekało tam na wolne miejsca siedzące mnóstwo innych ludzi