To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Śpiewu nie słychać – wichura tańca gasi pieśń”. Tour de France jako epopeja – to tytuł przypowieści mitologicznej Rolanda Barthesa napisanej czterdzieści cztery lata temu. Barthes twierdził, że „Tour de France” to „najlepszy, nigdzie indziej nie spotykany przykład mitu totalnego”, ponieważ „wyrażał rzeczywisty stan duszy Francuzów i jednocześnie zaspokajał ich zapotrzebowanie na utopię” (przekład Jana Błońskiego). „Tour de France” budził w narodowej pamięci wspomnienie o Pieśni o Rolandzie, o Rycerzach Okrągłego Stołu, zaspokajał potrzebę epopei w życiu codziennym i jednocześnie objawiał się jako utopia, w której stosunki pomiędzy Człowiekiem i Naturą oraz relacje między ludźmi uzyskiwaly formę rywalizacji herosów. Podobnie jak w epopei klasycznej, do Tour de France wtrącali się bogowie, duchy dobre lub złe. „Tour de France” jest nowożytną epopeją – jak napisał Roland Barthes - „zmiennym konfliktem niezmiennych wartości”. Barthes zwrócił uwagę, że w „Tour de France” Natura się uczłowieczała, a człowiek stawał częścią Natury. Poszczególne etapy przemieniały się w próby egzystencjalne, którym zdołali podołać tylko prawdziwi herosi. Każdy etap to pasaż inicjacyjny, wyprawa krzyżowa, droga przez mękę, podróż do Itaki, szukanie Graala. Przed półwieczem, kiedy Barthes pisał swój esej, epicentrum epopei stanowiło podejście pod górę Ventoux, której łysy szczyt i nagie zbocza stanowiły syntezę Molocha, Szatana i Zła. Góra łysa i brzydka upodabniała się do smoka, którego zwyciężał Święty Jerzy i jednocześnie owa wspinaczka ustanawiała kontakt pomiędzy Ziemią i Gwiazdami. Po drodze ostre podejścia „wydzierały” z zawodników ostatnie tchnienia, „torturowały” mięśnie, „topiły” koła w rozmiękłym od upału asfalcie, czasami ulewy „chłostały” nieszczęsnych, wiatry „spychały” herosów z szosy itd. Ożywiona natura atakowała człowieka, który do natury na czas próby powracał: musiał pić, jeść i wydalać prawidłowo, żeby dobrze kręcić pedałami i rozumnie pokonywać przeszkody. Reszta zależała od sił, które go przekraczały: od bogów, od szczęścia, od wstawiennictwa Matek. „Tour de France” zastępował Francuzom obrzędy religijne, odsłaniał na ponad dwa tygodnie sacrum w życiu codziennym. W nocy 12 lipca 1998 roku grupa roztańczonych orgiastycznych korybantów w trójkolowych kostiumach zamiast czapek frygijskich, kapłanów Rei Kybele i potomków kreteńskich kuretów pod przewodnictwem Zizou z Marsylii wprawiła w trans miliony Francuzów. 19 I nastąpiło apokatastasis. Tym terminem, zaczerpniętym z traktatów Gallena, zwał święty Łukasz, dobry medyk, całkowite (choć chwilowe) ozdrowienie. Owej nocy tęsknota do sacrum wygnała na Pola Elizejskie półtora miliona osób i spowodowała, że pijana kobieta, poszukująca odnowienia, wjechała samochodem w tłum, raniąc osiemdziesięciu sześciu innych orgiastów. Mondial rozbłysnął misteriami, Tour de France kurcząc do kantyczki. Od roku 1944, od czasu Wyzwolenia, Francja nie przeżywała tak wielkiej euforii. Dzięki piłce nożnej Francja w ciągu jednej nocy przeskoczyła samą siebie. I oczyściło się paryskie powietrze. Martwiłem się i narzekałem. Że wokół pięknych dzielnic zaciska się pętla przedmieść, że podziały między ludźmi zamieniły się w przepaście i że już nie można jeździć na rowerze bez broni. Że na zawsze we Francji zapanowała kultura maski, cynizmu i niechęci do obcych, kamuflowana układnością i administracyjnymi przepisami. Że nie widać wyjścia z kryzysu, że w kraju, w którym ponad 25% dorosłych obywateli głosuje na imbecylów spod czerwonego sztandaru i na imbecylów spod trójkolorowego sztandaru potrząsanego łapami lepenistów, dojdzie do takiego skurczu, że wybuchnie rewolucja. Że blacki i beursy rzucą się na białych, a biali – na nich. Że rozpada się Republika. I – na szczęście – nie pomyliłem się – myląc jednocześnie srodze. Nie pomyliłem się, bo do rewolucji doszło, lecz bezkrwawej. Do wstrząsu o zbawiennych – bez przesady – konsekwencjach. Po raz pierwszy widziałem niedzielnej nocy, jak młodzi ludzie nadciągali z przedmieść nie po to, by niszczyć, mordować i podpalać, lecz po to, by tańczyć i radować się szczerze. Po raz pierwszy widziałem, jak młodzi Arabowie i Murzyni z przedmieść tańczyli wspólnie z białymi, nieustannie rycząc Marsyliankę w niebogłosy. W ciągu jednej nocy patriotyzm Francuzów, zawłaszczany i splugawiany przez Front Narodowy, obudził się i przemówił pełnym głosem. Również pośród Francuzów, którzy czuli się Francuzami gorszymi lub nie czuli się związani z żadną ziemią: ani z afrykańską, ani z azjatycką, ani z francuską, którzy nie chcieli pamiętać o swych przodkach i starali zapomnieć o sobie samych, bo utracili nadzieję. We francuskiej reprezentacji grali piłkarze o różnych odcieniach skóry. Okazało się, że po zwycięskim meczu z Chorwacją, w którym czarny jak smoła Lilian Thuram strzelił zwycięską bramkę, do merów w kilku miastach Francji zgłosili się szczęśliwi rodzice pragnący nadać noworodkom imię Thuram. Rodzice nie pochodzili – jak pomocnik francuskiej drużyny – z Wysp Kreolskich, lecz z centralnych departamentów Heksagonii, z dziada pradziada. Zidane zwany Zizou. Beur z najuboższego przedmieścia Marsylii, z Castellane. To on został przewodnikiem misteriów i jego elektroniczny portret zabłysnął w nocy na Łuku Triumfalnym. W ciągu jednej nocy miliony ludzi odzyskały sens życia, ale – niestety – na krótko. Myślałem, że nie wytrzymam, ale wytrzymałem. Pewno dlatego, że odpowiadam za eksperymenty, które sobie aplikuję. Dotyczą one odporności na cierpienia i obejmują ciało i ducha. Poza tym widzę, bezsilny, z jaką godnością znósł ból człowiek mi bliski i choć niewiele mogłem mu pomóc, to jednak jego zwycięskie zmagania dodały mi sił. Nie trzeba się bać: moje doświadczenia dotyczą technik ekstatycznych i ulotnych gatunków mowy