To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Ś Rób swoje. Kończ z tymi łańcuchami. Sylwetka Lavendara była widoczna na tle świateł limuzyny. W ręku trzymał obciętą dubeltówkę. Reflektory samochodu były skierowane na Cessnę, której niebiesko-biały kadłub leżał na murawie. Ciężki łańcuch, podłożony pod przednie koło, obejmował drzwi i łączył się nad środkiem kabiny. Angelo spinał go właśnie z innym łańcuchem, który biegł pod samolotem aż do ogona. Z wnętrza kabiny troje więźniów obserwowało zbliżanie się wielkiego śmigłowca desantowego. Nawet w stanie ogłuszenia spowodowanego pobiciem Mark domyślił się, co ich czeka. Ręce i nogi rozwiązano im tuż przed wsadzeniem do Cessny. Powód był oczywisty. To, co miało się wydarzyć, powinno wyglądać na wypadek. Niki znalazła w kabinie awaryjny zbiornik z wodą. Pochyliła się nad bezwładną postacią Marka i chusteczką delikatnie ścierała zakrzepłą krew z jego twarzy i głowy. Przyglądał się jej w milczeniu, dziękując 283 wzrokiem za troskę. Musiała wiedzieć, co ich czeka, ale była bardzo dzielna. Nie mógł powiedzieć jej nic, co by ją pocieszyło. W każdym razie nie bez radia, które było ich ostatnią nadzieją. Pomyśleli o tym wszyscy jednocześnie, gdy ich rozwiązano i wepchnięto do Cessny. Haldane był najgłośniejszy. „Radio!" Ś krzyknął. Mark uciszył go i z niepokojem zerknął na stojących przy samolocie dwóch mężczyzn. Gdy zajęli się przygotowaniami, sięgnął i nacisnął główny włącznik. Nic się nie stało! Nie zapaliło się żadne światełko, nie dobiegł żaden dźwięk, nawet szum. Albo radio zostało uszkodzone podczas ich twardego lądowania, albo ci, którzy ich wzięli, zrobili z nim porządek. A akumulator? Bardzo łatwo go rozładować Ś wystarczy zewrzeć zaciski śrubokrętem i po wszystkim. Przez chwilę Mark zastanawiał się nad ucieczką. On sam wychyliłby się po swojej stronie, by odwrócić uwagę człowieka z dubeltówką, a tymczasem oni uciekliby z drugiej. Niestety, uniemożliwiał to łańcuch opasujący Cessnę. Drzwi uchyliłyby się najwyżej na dwa, trzy centymetry. Sprawdzili to już po obu stronach. Łoskot zbliżającego się helikoptera narastał. Kabina Cessny eksplodowała światłem, gdy śmigłowiec odszukał ich potężnym snopem światła. Latający potwór zawisnął dokładnie nad nimi, a grzmot silnika i wirników uniemożliwiał rozmowę. W oczach Niki, kiedy opadła na sąsiedni fotel i przytuliła się szukając pocieszenia, Mark spostrzegł panikę. Przesunął jej głowę na swoje ramię i objął z całych sił. Nic więcej nie mógł już zrobić. Tuż nad nimi, klęcząc na kabinie Cessny, Angelo czekał, aż rozwinie się lina z helikoptera. Trzymał się mocno łańcucha, żeby podmuch z wielkich wirników nie zdmuchnął go z tej wąskiej grzędy. Śmigłowiec unosił się na wysokości około trzech metrów, więc Angelo mrużył oczy, śledząc linę opadającą w jaskrawym promieniu światła. Nim osiągnęła jego poziom, minęła prawie minuta, a potem i tak zbyt mocno się kołysała, by mógł ją złapać. Pilot skorygował położenie maszyny. Koniec liny wraz z ciężkim zaczepem przeleciał tuż obok głowy Angela, ale udało mu się go złapać w drodze powrotnej. Musiał użyć całej siły, by przyciągnąć zaczep do miejsca połączenia dwóch łańcuchów opasujących kadłub Cessny. Odblokował ciężki hak, przełożył przez końce łańcuchów i z powrotem zatrzasnął. To było łatwiejsze, niż oczekiwał, lecz udawał, że ma kłopoty, że zmaga się z mechanizmem, by ukryć swój następny ruch przed czyimkolwiek bystrym spojrzeniem z góry. Z kieszeni czarnej kurtki narciarskiej wyjął coś, co przypominało duży kawał kitu, w przybliżeniu wielkości jego pięści. Oblepił tę substancję 284 przy końcu liny śmigłowca, tuż nad hakiem, i ukształtował z niej okrągły puc dobrze przylegający i do liny, i do zaczepu. Na koniec wetknął w gliniastą substancję mały cylindryczny przedmiot, nie większy od małej baterii, tak by wystawał tylko koniuszek. Potem puścił linę, zeskoczył z kabiny i machając obiema rękami dał znak pilotowi. Huk silnika helikoptera wzmógł się tak samo jak powiew wywoływany ogromnymi wirnikami. Lina naprężyła się, a łańcuchy zadzwoniły o poszycie Cessny. Samolot zadrżał jak budzące się zwierzę, zmienił trochę położenie i zaczął się wznosić nad trawiastym miejscem swego dotychczasowego spoczynku. Kiedy Overstreet zorientował się, że tym razem helikopter szuka czegoś innego, poczuł chwilową ulgę. Z ukrycia w krzakach oleandrów obserwował, jak maszyna wznosi się, oświetlając opustoszałe pole golfowe i szukając innej zdobyczy. Ale zaraz! Śmigłowiec znowu zwolnił. Zawisł nad inną częścią pola. O Boże! D.W. zrozumiał i ruszył pędem w stronę bramy, przy której ciągle widać było światła jakiegoś samochodu. To mogło oznaczać, że Waltersowi nie udało się jeszcze przekroczyć bramy. O ile to rzeczywiście był Walters. Ale przecież to musiał być on! Te biedne dzieciaki! „Proszę, Boże, pozwól mi zdążyć!" Gdy biegł nie zważając na ból w prawym kolanie, w uszach odbiły mu się echem słowa wypowiedziane przez prawą rękę Lavendara. „Twój ostatni lot w twoim samolociku", szydził bandzior niemiłosiernie bijąc Marka. Jeden ze strażników wygadał się, że samolot Marka nie nadaje się do lotu po tamtym nieszczęsnym lądowaniu. A jak można latać zepsutym samolotem?! Można go podnieść latającym dźwigiem, a potem wystarczy upuścić z wysokości zapewniającej, że żaden z pasażerów nie przeżyje! Przyspieszył zmuszając swe niechętne ciało do biegu. Nie było przyzwyczajone do takich wysiłków. Ogromny zwał tłuszczu wokół tułowia podskakiwał coraz boleśniej przy każdym kroku. Czuł każdy mięsień, a jego oddech zamienił się w ciężkie, wyczerpujące sapanie. Ale nie pozwolił sobie na zwolnienie tempa. Był już na tyle blisko, że rozróżniał stojące w bramie postacie. Widział czterech mężczyzn Ś nie, pięciu. Dwóch strażników i... trzech ludzi z FBI Ś Waltersa i dwóch innych. Chyba że inni agenci siedzieli jeszcze w samochodzie. Tak, to był Walters! Stał odwrócony do niego plecami, lecz te ramiona D.W. poznałby wszędzie. Nawet w najśmielszych myślach nie wyobrażał sobie, że tak bardzo ucieszy go widok jego dawnego 285 prześladowcy. Brama ciągle była zamknięta; Walters miał najwyraźniej jakieś problemy. Jeden ze strażników zniknął w budce, więc pewnie kontaktował się ze swym zwierzchnikiem. Jeszcze tylko trzysta metrów. D.W