To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Grabarze chodzili do sklepu, jeden dół wykopawszy, wszystkie weń pokładli. Z tych trzech, co ocalały, jednej powiet- rze zaszkodziło bardzo na głowę, tak że czasem jest na podobieństwo głupiego: bardzo nam ciężka i nie możemy jej do niczego zażyć."36 Cóż, można było od takiej makabry dostać obłędu. Tymczasem inne siostry tułały się to tu, to tam, jak i wszyscy uciekinierzy z miast. Kończyło się to często na skleconych naprędce szałasach, czyli budach, w polu albo w lesie, gdzie mieszkano „wietrząc się" i czekając życia albo śmierci, bo już dalej nie było dokąd uciekać. „Tam w Brzezienku mieszkały panny dwie niedziele, wietrząc się w stodołach i budach osobno; Mszy św. tylko w świątki za pozwoleniem biskupa w izbie słuchały i Komunią św. przyjmowały."37 W tym opisie wygląda to na kwarantannę. Jeżeli spowiednik obawiał się zapowietrzenia, to stawiano na łące kadzielnicę lub zwykłą miskę, w której na żar rzucano zioła, i przez ten dym, czyli kurzawę (której przypisywano dezynfekcyjne właściwości), ksiądz rozmawiał z penitentką, a potem podawał jej Komunię św. Osobny problem stanowiło wyżywienie, gdyż często nie było ani co kupić, ani nawet od kogo; na szczęście znajdowali się zwykle dobrodzieje, którzy przysyłali coś z własnych zapasów, zazwyczaj masło solone, gomółki sera i piwo. Wszystko to mogło trwać nawet i długie miesiące, aż wreszcie gdy się rozeszła wiadomość, że już „nie pomiera", można było zjeżdżać się z powrotem do klasztoru, w niepewności, co się tam zastanie i kogo. „W ostatni tydzień przed Wielkim Postem na zapust wróciły się panny z Chełmna po powietrzu do klasztoru swego do Torunia, kędy wróciwszy, nie dosyć na tym było, że im towarzystwo zakonne i słudzy klasztorni pomarli, i same w wielkie jeszcze niebezpieczeństwo wjechały: bo te panny, które po powietrzu były żywe zostały, tak zakonne, jako i świeckie, jeszcze wrzody morowe miały, i jeszcze u drugich były nie ciekły, a zaraz się przyjechawszy z sobą pomieszały; lecz z łaski Boży nic po tym nie było."38 Nikt nie wiedział, kiedy, kogo i dlaczego dotknie zaraza ani z jakim skutkiem - bo niektórzy dotknięci nią wracali jednak do zdrowia. Może zresztą lekarze ówcześni odróżniali już dwie postacie dżumy, dymioniczną atakującą węzły chłonne oraz płucną: ta druga była śmiertelna zawsze, ta pierwsza w czte- rech wypadkach na pięć. Ogół ludzi jednak, a w tym i panny siostry, wiedział tylko, że przechodzi przez kraj nagła śmierć: jednych zapewne ominie, niektórych może ledwie muśnie, wielu na pewno skosi. Zostawały po niej rozsiane poza zwykłymi cmentarzami mogiły: „Których sióstr ciała leżą za oknami budynku dawnego kościoła w grobie. Na tym miejscu mogiły ogrodzone są dla pamięci. Których ciał dla tej plagi powietrza niepodobna było w kościele chować"...39 A potem życie zaczynało się od nowa: zwykły cykl dzienny, tygodniowy i roczny. 277 Furie żywiołów i ludów Rozdział 37 „Dokończyło się owczarni w Szumiłowie, która przed lat półtora obaliła się była przez gwałtowny wicher... W Szumiłowie także, że gwałtowne wichry obaliły gościniec, za czym nowy postawiło się, w szachulec rżnięty..."1 To Szumiłowo benedyktynek grudziądzkich miało widać szczególne szczęście do huraganów, ale i benedyktynki-Ormianki lwowskie notują w swojej kronice niejedną wichurę, która „wiele szkody narobiła, ile w dachach, budynkach" albo „ludzi nosiła w powietrzu, ile w polu podróżujących"; wiedziały nawet, że w roku 1725 w Po- znaniu wiatr „wiele budynków poobalał i ludzi wiele pozabijał tym obaleniem".2 Same klasztory, zwłaszcza już murowane, na ogół ostawały się takiej wichurze, najwyżej trzeba było dach remontować, ale życie pod tym dachem biegło swoim torem. Mogło się jednak zdarzyć, że huragan wymiótł iskry z jakiegoś komina i rzucił je na miasto, na strzechy, na gonty - a potem przenosił pożar błyskawicznie z jednego domu na drugi. Tak przy współpracy dwu żywiołów całe dzielnice w ciągu paru godzin obracały się w popiół, razem oczywiście z klasztorami. Pisałam już, że prawie nie było klasztoru, który by się przynajmniej raz nie spalił, a niejeden spłonął kilka razy, wciąż bowiem płonęły miasta: to od wiatru, to od pioruna (każda burza groziła przecież zniszczeniem!), to z przypadku lub nie- ostrożności ludzkiej. Najstraszliwsza tragedia zdarzyła się u wizytek lubelskich w roku 1732: ekonomka klasztoru, s. Maria Józefa Żakietowiczówna, odmawiając późną nocą zaległe pacierze, zasnęła nad świeczką; obudził ją dopiero huk ognia, gdy już się niemal wszystko w celi paliło, a klasztor był jeszcze wtedy drewniany, gdyż go niedawno dopiero założono. Siostra Maria Józefa wybiegła wzywać ratun- ku, ale większość mieszkanek trzeba było dopiero budzić, a duszący dym bardzo to utrudniał. Tej nocy spaliło się w klasztorze 26 osób, tak sług i uczennic, jak i mniszek; a wśród tych ostatnich nieszczęśliwa ekonomka, ponieważ próbowała ratować zaczadzone i już z ognia nie wyszła.3 Stanowczo większe szczęście miała więc ksieni klarysek gnieźnieńskich Do- rota Bromirska, która w roku 1613 podczas pożaru miasta i klasztoru byłaby w ogniu została, gdyż nie wiedziała wśród dymu, którędy uciekać, gdyby jej nagle nóg nie podcięła uciekająca z chlewika olbrzymia świnia; ksieni padła na grzbiet zwierzęcia, ono zaś, mając lepszą od człowieka orientację (a zaplątawszy się w habicie), wywlokło na wpół zaczadzoną na zewnątrz.4 Bywały przy tragediach i tragikomedie. Najdziwniej chyba wygląda opis pożaru kościoła i klasztoru bene- dyktynek sandomierskich w roku 1757, kiedy to ksieni, zauważywszy na dachu pierwsze płomyki, kazała siostrom spakować najpotrzebniejsze manatki, po czym całe zgromadzenie, łącznie z kapelanem niosącym Najśw. Sakrament, wyszło procesjonalnie do sadu, a stamtąd na pobliski folwark klasztorny