To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Musiał zająć się Tamirą i nie miał czasu interesować się losami nieszczęsnej łowczyni. Nachyliwszy się, by ująć Tamirę pod kolanami, przerzucił ją sobie przez ramię jak worek zboża. Złodziejka usiłowała nieśmiało protestować, lecz słone strużki łez bez końca spływały po jej policzkach. Żaden z górali masakrujących trupy nie zauważył, jak muskularny młodzieniec ze swym ponętnym, krągłym brzemieniem znika w mroku nocy. Niby duch Conan przemykał od cienia do cienia. Wiedział przy tym, że sam mrok nie gwarantuje im bezpieczeństwa. Wiszący na niebie księżyc, przesłaniany raz po raz chmurami, prawie nie rzucał światła, wystarczyło go jednak by czujne oko dostrzegło poruszenie pośród ciemności, a krótka biała szata Tamiry czyniła ich jeszcze bardziej widocznymi. Otulone czernią nocy skały rozbrzmiewały tętentem kopyt na kamiennym podłożu i ochrypłymi wrzaskami polujących górali. Ścigali swe ofiary i jeśli tylko będą mieli dość czasu, dopadną je. Cymmerianin nie przystawał nawet na chwilę, oddalając się coraz bardziej od miejsca, skąd dobiegał zgiełk czyniony przez górali, a jego oczy wciąż poszukiwały dogodnego miejsca na kryjówkę. Jego wzrok przykuła nitka mroczniejszej czerni, odcinająca się wśród ciemności. Ruszył w jej stronę i napotkał ziejącą w ścianie urwiska poziomą szczelinę. Była dość szeroka, by pomieścić Tamirę i dostatecznie głęboka, by pozostała bezpieczna póki ktoś nie wsunie tam ręki. Zdjąwszy dziewczynę z barku wcisnął ją do otworu w skale. — Ani mru mru — szepnął jej do ucha. — I nie ruszaj się. Wrócę najszybciej, jak będę mógł. Posłuchaj mnie, kobieto! — On… on chciał mnie zabić — wychlipała. — Śmiał się… Przywarła do niego, lecz delikatnie zdjął jej ręce ze swoich ramion. — Już po wszystkim. Jesteś bezpieczna, Tamiro. — Nie zostawiaj mnie. — Muszę odnaleźć Jondrę. Zostań tu, póki nie wrócę, a wyprowadzę nas troje z tych przeklętych gór. — W jego głosie pobrzmiewała nieco udawana pewność siebie, lecz złodziejka, jakby uspokojona wcisnęła się głębiej w skalną szczelinę. — Idź więc — rzekła cicho. Nie widział jej, ale po głosie zorientował się, że znów była opanowana. Już nie płakała. — No? Idź, skoro tego chcesz. Zawahał się, ale musiał przecież odnaleźć Jondrę, żywą lub martwą. Tamira powinna bezpiecznie przeczekać tu do jego powrotu. — Niedługo wrócę — rzekł i rozpłynął się w mroku nocy. Tamira wyjrzała ze szczeliny, ale choć w ciemnościach widziała jak kotka, nie zdołała wypatrzyć niczego. Conan zniknął. Ponownie ułożyła się wewnątrz skalnej niszy. O mało nie zginęła, śmierć zajrzała jej w oczy, a on poszedł za tamtą, chociaż nawet ślepiec zorientowałby się, że potrzebowała teraz pociechy i jego ramienia. Czyż jednak wszyscy mężczyźni nie są ślepcami? To niesprawiedliwe, że miał na nią tak wielki wpływ a prawie w ogóle się nią nie interesował. Niegdyś myślała o mężczyznach ze spokojem, wprost obojętnie. Niegdyś — wydawało się jej, że dobrych sto lat temu — zanim pozwoliła temu młodemu Cymmerianinowi by… Na tę myśl nawet po ciemku zapłoniła się. Uznała, że nie będzie dłużej zaprzątać sobie nim głowy. Przysunęła się do skraju niszy i ponownie wyjrzała na zewnątrz. Bezskutecznie; zupełnie jakby usiłowała przejrzeć na wskroś skrzydło kruka. Wśród gór hulał lodowaty wicher. Tamira podkuliła kolana, boleśnie przekonując się, że krótka tunika nie może ochronić jej przed chłodem. Dokąd on poszedł? Twierdził, że na poszukiwanie Jondry, lecz jak zamierzał odnaleźć ją pośród nocy? Czy szlachcianka jeszcze żyła? Namiot spłonął, przypomniała sobie Tamira. Wewnątrz nikt i nic nie mogło ocaleć. Oprócz… żelaznych kufrów, w których znajdowały się precjoza. Oczy złodziejki rozpromieniły się. Przygryzła dolną wargę, by stłumić chichot. — Niech sobie szuka Jondry — szepnęła. — Gdy wróci, mnie już tu nie będzie. Wydostanę się z tych gór, wraz z rubinami. Zwinnie jak kotka wytoczyła się ze szczeliny i błyskawicznie poderwała na nogi. Podmuch zimnego wiatru owinął poły białej tuniki wokół jej ud. Przyjrzała się sobie i jęła zastanawiać się co począć w sytuacji, gdy biel materiału czyni ją widoczną pośród nocy. — Cóż, goła przecież nie pójdę — mruknęła pod nosem, i zacisnęła zęby. Musiała zachowywać się cicho. Bezszelestnie. Bezgłośnie ruszyła w noc, wykorzystując umiejętności skradania się, nabyte podczas zdobywania praktyki w złodziejskiej profesji. Niezależnie od tego, co mówiono o Conanie w Shadizarze i karczmach Pustyni, to ona była najlepszą złodziejką w mieście. Cichy odgłos sprawił, że przystanęła. Usłyszała szuranie podeszew butów o kamienie. Żałowała, że nie ma przy sobie sztyletu. Ktokolwiek zbliżał się do niej, był ofermą, pomyślała pogardliwie. Bezszelestnie jęła oddalać się od dźwięku niezdarnych kroków… i opadły ją mroczne cienie, wydzielające silny odór potu i niemytych ciał. Zaczęła wymierzać na oślep kopniaki atakującym, gdy wtem silne jak z żelaza palce unieruchomiły jej ręce. Czyjeś dłonie gorączkowo przesunęły się po jej ciele. Ujrzała brodate zacięte oblicze i uniesiony w górę zakrwawiony sztylet. Krzyk uwiązł jej w gardle. Tylu mężczyzn, by uśmiercić jedną kobietę. To nieuczciwe, pomyślała ze smutkiem. Mocne palce rozdarły jej tunikę od szyi do pasa. — Spójrzcie! — rozległ się ochrypły głos. — Tak jak mówiłem. Kobieta, i do tego młoda. — Oblicze wciąż pozostało srogie. — Kobieta z nizin! Naczynie żądzy i zepsucia! — Mimo to — upomniał go inny mężczyzna — nie zapomnij o rozkazach Imalli. I zanim przyjdzie ci do głowy sprzeciwić się im, wspomnij, co spotkało Walida. Mężczyzna o zaciętym obliczu zamrugał i zasępił się. — Zabierzecie mnie do Imalli — wysapała Tamira. Wiedziała, że Imallami nazywano wśród górskich plemion świątobliwych mężów. Prorok i szaman w jednej osobie na pewno ją ochroni. Na twarzy górala pojawił się złowieszczy uśmieszek