To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

W pierwszych dniach po zjawieniu się pięknej Sylwii w Warszawie mówiono wiele, acz po cichu, o gwałtownej pasji, jaką w księciu wzbudziła. Uśmiechano się szeptając o tym, sądzono różnie, przepowiadano rozmaicie, potem jakoś to zupełnie przebrzmiało. Panna Sylwia Burzyrnowska weszła w świat wielki, pozyskała w nim miejsce, bywała Pod Blachą i w poufałym towarzystwie pani de Vauban, ale książę, przynajmniej przy obcych ludziach, nie okazywał dla niej szczególnych względów, z pewną nawet obrachowaną ostrożnością jej unikał. Panna nie przemawiała doń tak śmiało jak w pierwszych dniach, on rzadko odzywał się do niej. Sylwia chłodno i krótko mu odpowiadała. Słowem, zdawało się, że fantazja księcia tak była nietrwałą jak wiele innych, co ją poprzedziło. Panna Burzymowska — w pierwszych początkach po ukazaniu się swym mająca licznych adoratorów, do których rachowano dwóch Francuzów, jednego z panów Grabowskich, jakiegoś jeszcze mniej znanego nazwiska panicza i podżyłego księcia, który afekt posunął był tak daleko, iż o ożenieniu przebąkiwał — umiała się ich wszystkich pozbyć chłodem, surowością i pewną dumą. Dziwiono się tej nieczułości, a poodprawiani zwali ją, wedle ówczesnego języka, „La cruelle”69 i znano ją pod tym nazwiskiem. Uderzającą była zmiana, jakiej uległa zbliżywszy się do wielkiego świata ładna, wesoła i śmiała wiejska dzieweczka. Pod wpływem jego straciła swą śmiałość, naiwność, uśmiechy, z jakimi przybyła do Warszawy, stała się nienaturalnie na swój wiek poważną, prawie smutną. Nie odjęło jej to wdzięku, ale zmieniło prawie do niepoznania. W mowie była również pewną siebie i tak śmiałą jak przedtem, lecz atmosfera tych sfer, do których tak wejść pragnęła, gdy ją raz owionęła, nie czyniła już na niej tego upajającego wrażenia jak w dniach pierwszych po przybyciu. Urok nowości rozwiał się prędko. Obracała się wśród tych ludzi, jakby nigdy nie żyła gdzie indziej, jak w świecie sobie właściwym, do którego była stworzoną. Można było sądzić, że po matce odziedziczyła wiedzę czy instynkt tego towarzystwa, do którego nieboszczka należała. Wielki rozgłos, jaki miała jej piękność, przebrzmiał powoli, mniej już na nią zwracano uwagi. Szambelan, który, jak widzieliśmy, miał zrazu tyle obaw i uprzedzeń, najzupełniej był z nich uleczony. Powoli zaczął wchodzić do domów, w których córka jego bywała, znalazł w nich przyjęcie grzeczne, obył się z nimi, spoufalił i pod niebiosa wszystkich wynosił. Sam się teraz obwiniał, iż dawał ucho głupim plotkom i tak fałszywe miał o najzacniejszych w świecie ludziach i domach wyobrażenie. — Człowiek się, mocibdzieju, uczy do śmierci — powtarzał zawsze milczącemu Grabskiemu. — Z jakimi to ja tu przybyłem pojęciami, a wszystkie w łeb wzięły, gdy się człek zbliżył i rozpatrzył. Narzekałem, że mnie tu Sylwia na karnawał ściągnęła, nalękałem się na próżno, a ta dziewczyna lepszy niż ja instynkt i nos miała. Nigdy w życiu przyjemniej nie spędzałem czasu i — słowo daję — najmniejszej teraz ochoty nie mam powracać do Burzymowa. — Albo i to moje niesprawiedliwe, parafiańskie uprzedzenie przeciwko tej poczciwej Wobanowej, która dla Sylwii — niech jej tam Pan Bóg płaci — mogę powiedzieć, jest drugą matką. Prawda, że Francuzica wydelikacona i grymaśna i że ma ten nieprzyjemny zwyczaj, że ciągle na jakieś składki dawać każe (bo ze mnie samego, lekko biorąc, jakie pięćdziesiąt czerwonych złotych ściągnęła), ale zresztą kobieta rozumna, przyjemna, z głową i z taktem… Szambelan był teraz zarazem tego przekonania, iż u poczciwej, czcigodnej, szanownej kasztelanowej połanieckiej panowały śmiertelne nudy, że Sołtykowie źle bardzo robili, iż się boczyli i zimno stawili przeciw Blachy, itp. Jedna tylko rzecz zawadzała szambelanowi w tym świecie, to francuszczyzna. Wprawdzie dobrze się przysłuchując, trzy po trzy coś z niej chwytał, ale trafiało się często, gdy sam na dłuższy puścił się frazes, że albo w połowie utknął, albo coś takiego nieudałego sfabrykował, iż go zrozumieć nie było podobna. Francuzi delektowali się jego mową, nie śmiali się z niej nigdy — ludzie byli delikatni i obyczajni. Krajowcy tylko czasem zagryzali wargi i dawali znaki podziwienia. Bywało wśród długiego wieczora, na którym Francuzi liczbą przemagali, że Burzymowski chodził od jednej grupy do drugiej przysłuchując się — i nic a nic zrozumieć nie mógł. Zmieniał pozycje — nie pomagało, wreszcie stawał zrezygnowany z rękami w tył założonymi, udawał, że słucha i rozumie, uśmiechał się widząc drugich uśmiechających, trząsł głową, gdzie wypadało, i powracał do domu znudzony, ale uratowawszy reputację. Przed Grabskim poufnie wyraził się, iż ci Francuzi, co do Polski przybywali, rzeczywiście mówili jakimś językiem popsutym a nie prawdziwą, czystą francuszczyzną. Miał to najmocniejsze przekonanie. Lubiono go w ogóle, należał do wszystkich składek, nie zawadzał nikomu; pito — pił, jedzono — jadł, humor miał łatwo się akomodujący, a temperament łagodny. Zdolności nikogo nie upokarzały, o ludziach nigdy złego nie mówił, o nic złego ich nie posądzał, owszem, gdy zasłyszał o czymś komu uwłaczającym, uporczywie zawsze bronił i zastawiał się. Miał też powszechną miłość u ludzi. Mówiono o nim: — Dobre człeczysko! On w ogóle o wszystkich powiadał: — Poczciwe ludziska! Stosunkowo najwydatniej po niejakim czasie zmieniła się może pani wojska Czeżewska. Po nadzwyczajnym entuzjazmie dni pierwszych dla tego wielkiego, odzyskanego świata, który tak kochała, owładnął nią jakiś strach i niesmak razem. Przyszło to nie nagłe ani trwało ciągle; w początkach bywały jeszcze dnie, w których była bardzo ożywioną, potem nagle po nich następowała trwoga i niesmaki. Na ostatek zachwyt i uwielbienie znikły gdzieś niepowrotnie, a milczący strach i kwaśny humor je zastąpiły. Chodziła chmurna, niespokojna — i wielka przyjaźń dla majorowej stygnąć zaczęła. Poznać ją było trudno, tak zesztywniała, zachmurzyła się, stała się milczącą, nieznośną, a gdy usta otworzyła, gderliwą. Nikomu to się więcej nie przykrzyło jak szambelanowi, który lubił twarze wesołe widzieć koło siebie, a był zmuszony co dzień się spotykać z posępną fizjognomią rezydentki i nie mniej zasępioną Grabskiego. Starał się nawracać, ożywiać, lecz nie mógł się pochwalić, aby mu się to udawało