To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Po drugiej stronie placu ciągnęło się długie koryto na wodę, zrobione na oko z drzewa żelaznego (zwanego tutaj "sekwoją"), które w szczęśliwszych czasach napełniano z przerdzewiałej rury sterczącej obecnie jałowo po jego południowej stronie. Przez krawędź tej municypalnej oazy, może w połowie jej długości, zwieszała się noga w wyszarzałych do szczętu spodniach i dobrze przeżutym kowbojskim bucie. Przeżuwaniem zajmował się wielki pies o sierści ze dwa tony ciemniejszej od sztruksowych spodni powyżej. W innych okolicznościach kundel zapewne dawno zdarłby już but z nogi nieboszczyka, teraz jednak spuchnięta stopa i łydka musiały wejść mu w paradę, postanowił więc po prostu przegryźć się przez przeszkodę. Chwytał but w paszczękę i szarpał nim w tę i z powrotem, aż obcas uderzał w drewniany bok koryta. Roland uznał, że nie pomylił się aż tak bardzo z tym stukaniem w wieko trumny. Ale czemu on nie odejdzie po prostu trochę i nie wskoczy do koryta, żeby dobrać się do gościa od góry? - zastanawiał się. Przecież woda nie leci, nie musi się bać, że utonie. Topsy znów ni to prychnął, ni to kaszlnął ciężko, a gdy pies natychmiast się odwrócił, Roland pojął, dlaczego zwierzak upiera się przy tej mordędze. Jedna z jego przednich łap była kiedyś złamana i zrosła się tak krzywo, że chodzenie było pewnie mordęgą, a o skokach mógł zapomnieć. Na piersi miał łatę brudnobiałej sierści, pośród której rosły czarne włosy tworzące w zarysie kształt krzyża. Może to pies Jezusa szukający kęsa popołudniowej komunii... Jednak w warkocie, który dobył mu się z krtani, nie było nic z treści religijnych. Zatoczył jeszcze przekrwionymi ślepiami i uniósł górną wargę, ukazując całkiem dobrze utrzymane zębiska. - Zmiataj stąd - powiedział Roland. - Dopóki możesz. Pies cofał się, aż trafił zadem na pogryziony but. Wyraźnie bał się przybysza, lecz nie zamierzał ustąpić mu pola. Na rewolwer w dłoni Rolanda nie zwrócił uwagi, co nie było bynajmniej tak dziwne - pewnie nigdy dotąd żadnego nie widział i sądził, że to najwyżej jakiś rodzaj pałki, a pałką można cisnąć tylko raz i kwita. - Dalej, wynoś się! - rzucił Roland, jednak pies ani drgnął. Właściwie powinien go zastrzelić, oszczędzając podłego żywota. Na dodatek pies, który raz posmakował ludzkiego mięsa, mógł być zwyczajnie groźny. Roland jednak jakoś nie palił się, by zabić zwierzaka - zabij jedyne żywe jeszcze w tym mieście stworzenie (nie licząc cykaczy, oczywiście), a jakbyś zaprosił złe, żeby się tobą zajęło. Pocisk uderzył w ziemię blisko zdrowej przedniej łapy psa. Huknęło w gorącym powietrzu i nawet owady na chwilę ucichły. Okazało się, iż pies potrafi może biegać, ale tak przy tym kulał, że aż przykro było patrzeć. Rolandowi nawet serce się lekko ścisnęło. Zwierzak stanął po drugiej stronie placu, tuż obok przewróconej platformy (z kozłem spryskanych chyba zaschniętą krwią). Obejrzał się i zawył krótko, a Rolandowi włosy nie tyle się najeżyły, ile teraz już naprawdę stanęły dęba. Potem odwrócił się, okrążył przewrócony wóz i pokuśtykał uliczką otwierającą się między dwoma straganami. Rewolwerowiec pomyślał, że to zapewne droga do tylnej bramy miasteczka. Prowadząc wciąż umierającego konia, przeciął plac i zajrzał do koryta z drzewa żelaznego. Właściciel nadżutego buta nie był mężczyzną, lecz chłopcem, który zaczął dopiero nabierać słusznych rozmiarów, a miały to być rozmiary naprawdę słuszne, ocenił Roland, pomijając nawet zaawansowane wzdęcie zwłok będące skutkiem trudnego do określenia, nazbyt wszelako długiego pobytu ciała w głębokiej na dziewięć cali wodzie, wprost pod palącym letnim słońcem. Oczy chłopca, obecnie mleczne kulki, wpatrywały się w rewolwerowca niczym oczy posągu. Jego włosy były białe jak u starca, to jednak akurat sprawiła woda; wcześniej był zapewne blondynem. Nosił strój kowboja, chociaż nie mógł mieć więcej niż czternaście lub szesnaście lat. Na jego szyi, lśniąc niewyraźnie w wodzie, która zmieniała się powoli w mocno nieświeży rosół, wisiał medalion. Roland wcale nie miał ochoty zanurzać dłoni w brei, ale czuł się w obowiązku wydobyć medalion. Chwycił go i pociągnął. Łańcuszek puścił, on zaś uniósł ociekający kawałek złota. Oczekiwał, że będzie to sigul jezusowców, coś, co oni sami zwali krucyfiksem lub krzyżykiem, na łańcuszku wisiał jednak mały prostokąt, chyba z czystego złota, z wyrytym napisem: James Miły rodzinie. Miły BOGU Roland, którego obrzydzenie omal nie powstrzymało od zanurzenia dłoni w brudnej wodzie (w młodości nigdy by się do tego nie zmusił), uznał, że słusznie się przemógł. Szansa spotkania kogokolwiek z bliskich chłopaka mogła być nikła, dość wszelako wiedział o ka, by uznać, że to możliwe. Tak czy owak, dobrze zrobił. Dobrze byłoby też, gdyby zajął się pochówkiem... zakładając oczywiście, że uda mu się wyciągnąć ciało z koryta w jednym kawałku. Zastanawiał się właśnie nad tym, próbując rozważyć, czy to ważniejsze niż coraz bardziej nagląca chęć opuszczenia miasteczka, gdy Topsy ostatecznie padł martwy. Deresz zaskrzypiał stawami, jęknął po raz ostatni i zwalił się na ziemię. Roland obrócił się i ujrzał osiem postaci idących ulicą. Zbliżały się tyralierą jak naganiacze mający wypłoszyć ptaki czy inną drobną zwierzynę