To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jego pospolite oblicze spoglądało z godnością i prostodusznie. - Pan jest synem zmarłego? - zapytał. Josef Jodler przedstawił się, wymienił nazwisko i stopień służbowy; podkreślił też swoje stanowisko. Był traktowany z niezwykłym szacunkiem. Albowiem Kopisch stwierdził z uznaniem: ten człowiek ma postawę! On wie, co to wojna! Nie należało zatem spodziewać się Radnych komplikacji. - A pani? - zapytał wskazując ołówkiem na Erikę. - Co pani ma z tym wspólnego? - Ja znalazłam trupa - poinformowała kobieta. Nie spodobała się policjantowi Kopischowi. Nie znosił takich pulchnych kobiet. Przypominały mu natrętnie, ile traci. Albowiem za swoją z trudem zachowywaną wzorową postawę musiał słono płacić. - Ma pani w tym domu samodzielne mieszkanie? - Kopisch patrzył z głęboką nieufnością. - I to tu, w tej dzielnicy, w piątym roku wojny? - Dziwi to pana? - Erika poczuła się sprowokowana i zamierzała skutecznie odparować cios. - Mam pewne stosunki. Kopisch żachnął się. - Wielu twierdzi, że ma stosunki, no i co z tego? Chyba to nie jest minister? - zapytał lekko ubawiony. - Tylko prefekt policji Berlina - powiedziała Erika niedbale. - Wystarczy to panu? Kopisch spojrzał z niedowierzaniem znad swoich notatek. - Jesteśmy zaprzyjaźnieni - mówiła Erika swobodnie dalej - można by rzec, jakby zaręczeni. Policjant zamknął usta i notatnik. Mruknął kilka słów, które brzmiały jak usprawiedliwienie. Potem zniknął. Zostawił jednak swego pomocnika. - Pani jest równa babka - powiedział Jodler z uznaniem. - Dobrze się pani spisała. Z miejsca nabrałem dla pani szacunku i pomyślałem sobie: po niej wiele można się spodziewać. Erika roześmiała się swoim wyuczonym scenicznym śmiechem: srebrzyście jasno, od czasu do czasu z ciemnym, wabiącym odcieniem. - Jak to życie się z nami bawi, co? - powiedziała kokieteryjnie. - Nikt nie jest wolny od niespodzianek. Kopisch rzucił się do najbliższego telefonu. Zadzwonił do swego zwierzchnika i pospiesznie zdał sprawozdanie. Na koniec powiedział: - Zdaje się, że tu pachnie grubą sprawą, można się na niej łatwo poślizgnąć. Potrzebny jest natychmiast ktoś z gestapo, najlepiej od razu z głównego urzędu, żeby się udało. Tymczasem zamykam szczelnie całą budę. Bomba w głównej kwaterze fuhrera wybuchła o 12:42. Generał Heusinger był w połowie swojej relacji: - Rosjanie wkraczają z dużymi siłami na północ, jeśli teraz wreszcie nie wycofa się wojsk, wówczas katastrofa... W tym momencie barak zatrząsł się jak od potężnego uderzenia pioruna. Jaskrawe płomienie strzeliły w górę i przysłoniły obecnych rażącym światłem. Następnie gęsty jak wata niebieskoszary dym wypełnił pomieszczenie. Dzikie okrzyki ustąpiły miejsca obezwładniającej śmiertelnej ciszy. Pułkownik Claus hrabia von Stauffenberg stał około stu pięćdziesięciu metrów od miejsca miażdżącej katastrofy. Twarz miał nieporuszoną. Na ułamek sekundy jakby zamarł w bezruchu. Potem spojrzał na oberleutnanta von Haeftena, który siedział w samochodzie gotowym do jazdy. Pułkownik wsiadł. - Na lotnisko - rzucił. Pięć metrów dalej, przy bramie prowadzącej do środkowej strefy wartowniczej, został zatrzymany. Oficer pełniący służbę oznajmił z żalem, że nie może ich przepuścić. Stauffenberg wysiadł na pozór całkiem spokojny i zażądał połączenia telefonicznego. Sam wybrał numer, mówił krótko do słuchawki, potem ją odłożył i rzekł jasnym, spokojnym głosem: - Panie leutnancie, wolno mi przejechać. Z nikim nie rozmawiał. Ale jego opanowany spokój przekonał wartownika. Notatka w książce wartowniczej brzmiała: "12:44 - wyjechał pułkownik Stauffenberg". O 12:45 włączono wielki alarm. Mniej więcej trzy do czterech minut później samochód zbliżał się do zewnętrznej straży Południe. Tu już żelazne słupy zagradzały każdy przejazd. Ustawiono dodatkowe podwójne posterunki. Pułkownik po raz drugi wysiadł z samochodu, nadal opanowany. Straż trzymał starszy sierżant Kolbe, spokojny, niemal przyjemnie wyglądający mężczyzna. Oznajmił krótko: - Przejazd zamknięty. - Nie dla mnie - odparł pułkownik. - Proszę mi pozwolić zatelefonować. Tym razem jednak, wiedziony instynktem, Stauffenberg nie udawał. Zadzwonił naprawdę do adiutanta komendanta strefy i powiedział: - Tu pułkownik hrabia Stauffenberg, jestem przy zewnętrznej straży Południe. Wartownik nie chce mnie przepuścić z powodu eksplozji. A mnie się spieszy. Na lotnisku czeka na mnie generał Fromm. Do tej chwili - mniej więcej do 12:49 - nie mówiono jeszcze w głównej kwaterze fuhrera o tym, co się stało. Wiedziano tylko, że nastąpił wybuch, nic więcej. Toteż adiutant powiedział: - Może pan jechać. Stauffenberg odłożył słuchawkę zamaszystym ruchem. Jego pociągła twarz o wysokim czole pozostała nie zmieniona