To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Dłoń, w której trzymał laser, pozostawała jednak nieruchoma. – Nie – sprzeciwił się. – Niestety, nie sądzę, byśmy mogli na niego zapolować. To z pewnością ten, o którym mówił Lorimaar. – Schował laserowy pistolet do kabury i kiwnął głową do Dirka w lekkim, nieśpiesznym geście, poruszając raczej ramionami niż samą głową. – Jesteś straszliwie nieostrożny. Kiedy ta osłona jest zamknięta, zamek uruchamia się automatycznie. Można ją otworzyć od środka, ale... – Teraz to rozumiem – odparł Dirk. Opuścił ręce. – Ja tylko szukałem porzuconego autolotu. Potrzebowałem jakiegoś środka transportu. – Chciałeś ukraść nasz autolot. – Nie. – Tak. – Głos Kavalara świadczył, że każde słowo stanowi dla niego bolesny wysiłek. – Jesteś korarielem Ironjade? Dirk zawahał się. Zaprzeczenie uwięzło mu w gardle. Wyglądało na to, że obie odpowiedzi mogą go wpakować w kłopoty. – Nie potrafisz mi odpowiedzieć? – zapytał naznaczony bliznami Kavalar. – Bretan – ostrzegł go drugi. – Słowa niby-człowieka nie mają dla nas znaczenia. Jeśli Jaantony high-Ironjade nazywa go swym korarielem, to jest to prawda. Podobne zwierzęta nie mają prawa głosu, jeśli chodzi o ich status. Nic, co mógłby powiedzieć, nie uwolni go od tej nazwy, więc fakty pozostaną takie same. Jeśli go zabijemy, będzie to znaczyło, że ukradliśmy własność Ironjade. Z pewnością rzucą nam wyzwanie. – Nalegam, byś rozważył wszystkie możliwości, Chell – odparł Bretan. – Ten Dirk t’Larien może być człowiekiem albo niby-człowiekiem, może być albo nie być korarielem Ironjade. Prawda? – Prawda. Ale to nie jest prawdziwy człowiek. Wysłuchaj mnie, mój teynie. Jesteś młody, ale mnie opowiadali o takich sprawach kethi, którzy dawno już nie żyją. – Rozważ to jednak. Jeśli jest niby-człowiekiem i Ironjade’owie nazywają go korarielem, jest nim niezależnie od tego, czy to przyznaje, czy nie. Jeśli jednak to prawda, Chell, musimy obaj stanąć do pojedynku z Ironjade’ami. Pamiętaj, że on próbował nas okraść. Jeśli jest własnością Ironjade, to Ironjade jest winne tej kradzieży. Potężny, białowłosy mężczyzna kiwnął głową, powoli i z niechęcią. – Jeśli jest niby-człowiekiem, ale nie jest korarielem, nie mamy problemu – ciągnął Bretan – bo w takim przypadku wolno na niego polować. Co jednak, jeśli jest prawdziwym człowiekiem, takim samym jak związany dumą, a nie żadnym niby-człowiekiem? Chell myślał znacznie wolniej od swego teyna. Starszy Kavalar zmarszczył w skupieniu brwi. – Hmm, nie jest kobietą, więc nie może być własnością – stwierdził. – Jeśli jest człowiekiem, musi mieć ludzkie prawa i ludzkie imię. – Prawda – zgodził się Bretan. – Nie może jednak być korarielem, więc tylko on jest odpowiedzialny za zbrodnię, którą popełnił. W takim przypadku pojedynkowałbym się z nim, a nie z Jaantonym high-Ironjade’em. Braith po raz kolejny wydał z siebie swój dziwny dźwięk, coś pośredniego między chrząknięciem a warknięciem. Chell pokiwał głową. Dirka ogarniało odrętwienie. Młodszy z Kavalarów rozpracował wszystko z bardzo nieprzyjemną precyzją. Dirk niedwuznacznie oznajmił Vikary’emu i Janackowi, że odrzuca ich dziwaczną opiekę. Wtedy przyszło mu to łatwo. Na rozsądnych światach, takich jak Avalon, byłby to też z pewnością właściwy uczynek. Na Worlornie sprawa nie była jednak tak oczywista. – Gdzie go zaprowadzimy? – zapytał Chell. Braithowie rozmawiali ze sobą tak, jakby Dirk nie miał więcej do powiedzenia niż ich autolot. – Musimy go zabrać do Jaantony’ego high-Ironjade’a i jego teyna – zdecydował Bretan szorstkim jak papier ścierny głosem. – Poznam wieżę, w której mieszkają. Dirkowi przyszła do głowy myśl o ucieczce, lecz nie wydawała się ona możliwa. Kavalarów było dwóch, mieli broń, a nawet autolot. Nie uciekłby daleko. – Pójdę z wami – oznajmił, gdy ruszyli w jego stronę. – Mogę wam wskazać drogę. Wyglądało na to, że będzie miał trochę czasu na zastanowienie, gdyż Braithowie najwyraźniej nie wiedzieli, że Vikary i Janacek polecieli już do Miasta w Bezgwiezdnym Jeziorze, z pewnością po to, by uratować nieszczęsne dzieci galarety przed innymi łowcami. – Prowadź więc – rozkazał Chell. Nie wiedząc, co zrobić innego, Dirk powiódł ich do podziemnych kabin. Po drodze myślał z goryczą, że wszystko to wydarzyło się dlatego, iż zmęczył się czekaniem. Teraz wydawało się, że będzie jednak musiał zaczekać. Rozdział 6 Z początku czekanie było dla niego czystym piekłem. Kiedy się przekonali, że Ironjade’owie są nieobecni, zaprowadzili go na parking na szczycie pustej wieży i kazali usiąść w rogu wietrznego dachu. Narastała w nim panika. Czuł bolesny ucisk w żołądku. – Bretan – zaczął głosem, w którym pobrzmiewała nuta histerii, lecz Kavalar zwrócił się tylko w jego stronę i uderzył go boleśnie otwartą dłonią w twarz. – Nie jestem dla ciebie Bretanem – warknął. – Jeśli już musisz się do mnie zwracać, mów do mnie „Bretanie Braith”, niby-człowieku. Od tej chwili Dirk już się więcej nie odezwał. Zdekompletowany Krąg Ognia kuśtykał powoli przez niebo Worlornu. Obserwując jego ruch, Dirk poczuł, że jest bliski załamania. Wszystko, co go spotkało, wydawało się nierzeczywiste, szczególnie Braithowie i popołudniowe spotkanie z nimi. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby zerwał się nagle, przeskoczył otaczający dach murek i skoczył na ulicę. Pomyślał, że spadałby bez końca, jak we śnie, a gdy wreszcie uderzyłby o czarne bloki świecika na dole, nie poczułby bólu, a jedynie wstrząs towarzyszący raptownemu przebudzeniu. Ocknąłby się w swoim łóżku na Braque, zlany potem, i mógłby się spokojnie śmiać ze swych niedorzecznych koszmarów. Bawił się tą myślą oraz innymi podobnymi do niej przez pewien czas