To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie oni jedni. Cały blok aż dudni od walenia w te obite blachą drzwi pięściami, od kopniaków. Ci, którzy się nie dopcha- li, rzucają się do okien, krzyczą przez kraty. Więzienie wyje, woła, łomocze pięściami; wię- zienie oszalało. Nadbiegają strażnicy. Są przerażeni, to widać. Grożą, ale ze strachem. Cofają się przed tym podnieconym, półprzytomnym krzykiem. A więc , żyjemy w pełnym komforcie, tak? Przynieście mi natychmiast prasę! I książki! Drugi tom Kronik Szekspira! Tuchaczewskiego o wojnie dwudziestego roku, właśnie to czytałem! Usunąć kibel! Żądamy łazienki! Z gorącą wodą, z prysznicem! Chcę się ogolić! Szampon do mycia włosów! Ja piję tylko prawdziwą kawę, z cukrem, słyszycie? Z CUKREM! Ograniczono tylko moje prawo do wolności, nie prawo do cukru! Oddajcie mi okulary! obrączkę! medalik! zegarek! długopis! Wypuścić nas na korytarz, mamy prawo do kontaktu z innymi celami! A msza w niedzielę? A spowiednik? Kapelan? Kiedy było ostatnie widzenie? Czemu nas nie zawiadomiono? Gdzie papier do pi- sania? Stół, krzesła, koperty? Niektórzy śmieją się histerycznie, wołając to wszystko; inni nie. Może nawet nie zdają sobie sprawy, że to kpina. Podciągają nogawki, zrzucają buty, pokazują swoje odmrożone nogi, odmrożone ręce, to nie gangrena, skąd, ale wierzą, wierzą święcie, że niektórzy mogli i tego się nabawić na tamtym mrozie. Czy wiecie, jak to boli, dranie? Jak rwie, jak piecze, jak swędzi? Maści na nasze odmrożenia! Nie trzymano nas na zimnie, tak? Nic nam się nie stało? O, patrzcie, skóra pozłaziła z łydek, otwarły się rany! Od odmrożeń! Świetny powód do śmiechu! Strażnicy coś bełkoczą, coś obiecują. Biegną do szefa. Kąpiel? Właśnie miała być kąpiel... ale nie mamy tu tak dobrych warunków, żeby... Widzenia? W niedzielę będzie widzenie! I paczki od rodzin! Jutro rozdawnictwo paczek! Ludzie, uspokójcie się! Prowadzą ich pod niemrawo ciurkający prysznic. „Jak w Auschwitzu, przed gazem!” Znów te żarciki. Ale zawsze to ulga, zawsze choć tyle uzyskali. Woda spływająca na ich od- mrożone, swędzące, pokąsane ciała. Szybkie przepranie bielizny. Kiedy wracają do cel, oka- zuje się, że kibel został przetkany, no, chociaż tyle. A lura, którą dostają do kolacji, tym ra- zem jest osłodzona. Poczucie triumfu zaraz ich uspokaja. Można to było przewidzieć. Zaczynają się paczki. Krzysztof nie dostaje żadnej. Przychodzą listy od rodzin. Do niego nie ma listów. Pierwsze widzenie. Do niego nikt nie przyjechał. Towarzyszy z celi wzywają na przesłuchania. Jego nie. Po powrocie mówią, że obiecuje się im wolność w zamian za podpisanie jakiegoś idiotycznego zobowiązania. „Deklaracji lo- jalności”, tak to nazywają. Mają się podpisać pod jakimś głupim zdankiem, że nie podejmą działalności skierowanej przeciwko porządkowi prawnemu PRL. Oburzają się. Boją się, że może to być równoznaczne z przyznaniem się do prowadzenia takiej działalności przedtem, a więc i z procesem. Z drugiej strony podpisane pod przymusem nie ma żadnej mocy prawnej. 224 ------------------------------------------------------------- page 225 Dyskutują o tym. Rozważają za i przeciw. Postanawiają nie podpisywać. Jednak nie. Nigdy. Potem w ciągu dwóch dni wszyscy znikają: po prostu nie wracają z przesłuchań. I Krzysztof Paliwoda zostaje sam. Nie wyprowadzają go już na spacery. Nie widuje nikogo. Doznaje drobnej, cichej satys- fakcji na myśl o tym, że zawodzi zapewne czyjeś oczekiwania, nie protestując i o nic nie pro- sząc. Jakby nie zauważył. Milczy. Leży na pryczy, słucha szczekaczki, je, co mu dadzą. Pełen jakiejś uskrzydlonej zaciekłości. Ależ on wie wszystko o Isolationsfortung, wszystko! I jego, specjalistę, chcą tym złamać? Gdybyż to chociaż był totentrakt ze Stammheim! Ale nie sto- sują wobec niego tortury ciszy, skądże, to by wymagało techniki, środków, pieniędzy. Ma radio, ma odgłosy zza ścian, z podwórza. I co go to wszystko obchodzi? Jak inni, wtłoczeni w takie same warunki, przypomina sobie wiersze, recytuje, deklamuje. Jak inni, gimnastykuje się. Chodzi po celi. Liczy kroki. Szaleje z wściekłości; to pomaga. Jakże ta wściekłość pomaga! Mogą niczego nie zmienić, ma tej wściekłości na trzy, na pięć, na dziesięć lat: przeniesie go ona przez te lata nietkniętego, lekkiego jak piórko. Chichocze cicho. Jego tym chcieli złamać, jego, samotnika? W gruncie rzeczy czuje się teraz lepiej niż przedtem, niż z ludźmi. Boi się tylko o matkę, ale co zmieni jego lęk? Zapewne na to także liczą: niech sobie liczą. Trzęsie się z nienawiści do nich. Teraz już im nie ustąpi. Teraz nie ulegnie. Z jednego powodu: gdyby uległ, stałby się ich wspólnikiem; sto razy lepiej być ofia- rą! Oczywiście, wie, co w końcu nastąpi. Naiwność tych ludzi! Czy rzeczywiście przypusz- czają, że nie zna ich planu, że nie wie, jak się to skończy? Postraszyli go, pomęczyli – i lada dzień ponowią swoją ofertę. Jeżeli okaże się, że nie został wystarczająco „zmiękczony”, za- fundują mu następny etap, gorszy od tego, i znów ponowią ofertę. Mogą też przejść do innych „środków nacisku”, wyobraża to sobie, ale wściekłość unicestwia lęk, niech przychodzą, niech próbują! Któregoś dnia wywołują go wreszcie z celi. Prowadzą przez puste podwórze. Ziemia jest rozmiękła, błotnista. Odwilż. Ile to czasu trwało? Dwa miesiące? Tak, nieco ponad dwa. Od- dycha chłodnym, wilgotnym powietrzem. Patrzy na chmury, płynące ku wschodowi. Każą mu wsiąść do „budy”, ustawionej przed bramą – ARBEIT MACHT FREI! Wsiada. Zamykają kratę, potem drzwi. Dwóch mundurowych czuwa, tak samo, jak wtedy