To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Kahn * zbudowany był z kamienia ciosowego i oblepiony surową gliną. Okienka w nim były tak maleńkie, że ledwie promyk światła dziennego mógł wtargnąć przez nie do wnętrza. Jeżeli jednak użyłem tu wyrażenia „okienka", to nie znaczy jeszcze, jakobym miał na myśli szyby szklane; były to najzwyklejsze w świecie otwory w ścianie, przez które wiatr mógł sobie gwizdać na nutę, jaka mu się podobała, i równo- cześnie igrać z dymem, dobywającym się z wnętrza przez owe otwory, gdyż komina w domu tym nie było. Nawet brama, 1 Dom zajezdny. 113 prowadząca na dziedziniec, była zwykłym wyłomem w murze, bez ruchomych drzwi. Dziedziniec czynił wrażenie, jakby od lat niepamiętnych gromadzono tu odchody wszystkich dzi- kich i oswojonych zwierząt Kurdystanu. Odpowiednio do tego otoczenia wyglądał również gospo- darz, który stanął u wejścia, by nas powitać na sposób wschodni głębokimi ukłonami i przemową w nader kwieci- stym stylu. A zwrócił się nie do Halefa Omara, lecz do mnie, gdyż posiadając lepszego konia, od razu uznany zostałem przez sprytnego oberżystę za rozkazodawcę. — Witaj — rzekł — o panie, w domu moim, który z rozkoszą otwiera przed tobą bram dwanaście! Allach niech rozsypie nad twoją głową tysiąc błogosławieństw, a drugi tysiąc niech ci podścielę pod nogi, niby najwspanialszy dywan; albowiem nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu przyj- mować tak szlachetnego i dostojnego gościa, któremu cały ofiarowuję się do usług. Powiedz tylko, czego dusza twoja pragnie, a uczynię wszystko natychmiast. Z powodu przyby- cia twego oblicze moje promienieje radością, jak słońce raju; postać moja wre gotowością służenia tobie; ręce drżą od żądzy wypełniania twoich rozkazów; nogi moje, jak skrzydła sokole, będą spełniały w okamgnieniu wszystkie posyłki; a dusza, mieszkająca w mym ciele, musi... — Daj jej spokój... niech sobie tam siedzi dalej! — prze- rwałem mu. — Nie lubię gadaniny... Masz porządne miesz- kanie dla nas obu? — Aż kolame ta... jestem twoim sługą. Będziecie mieszkali u mnie tak wygodnie, jak mieszkają oblubienice proroka w raju. — A wikt? — Bu kalmeta ta ssiu taksir nakem... ażeby ci usłużyć, niczego nie zaniedbam; jestem gotów wszystkie moje trzody oddać na rzeź! — Ależ niech sobie żyją! My nie przybywamy tu, aby pożerać twoje trzody; chodzi nam głównie o to, by nasze konie znalazły dobre pomieszczenie. ' — O panie! Znajdzie się dla nich kwatera, wobec której niczym są pałace Mekki. — Dobrze, pokaż nam tę kwaterę. — Pójdź więc w moje ślady, a zobaczysz i będziesz zadowolony ze mnie, najpowolniejszego ze wszystkich sług twoich. Zsiedliśmy z koni, a „najpowolniejszy ze wszystkich sług" moich postąpił ku bramie dziedzińca. Strupiasta jego głowa nakryta była chustą, a właściwie brudną porwaną siatką nicianą. Miał na sobie spodnie, które jednak... spodnia- mi już wcale nie były; wstydliwa ta część garderoby skła- dała się z samych strzępów, nie sięgających nawet do ko- lan, na łydkach zaś (tak się nam zdawało na pierwszy rzut oka) świeciło coś w rodzaju trykotów, po bliższym jed- nak przyjrzeniu się, przekonaliśmy się, że takie wraże- nie dawała własna jego skóra. Plecy zacnego Kurda po- krywał częściowo żakiet o jednym tylko rękawie; mówię — częściowo, gdyż podziurawiony był jak rzeszoto, a z przo- du nie zapięty, co znaczy, że z przodu żakietu już wcale nie było: tam, gdzie są zazwyczaj klapy i poły, a więc na piersiach, miał nasz oberżysta coś, co Turek określił- by nazwą gomlek a Arab nazwałby kamisy1; ja jednak nie umiałem wynaleźć właściwego wyrazu na tę część jego | ubrania. W człowieku owym, oprócz duszy, którą przed chwilą ofiarował na moje usługi, mieszkał niezawodnie jakiś dziwny duch, podtrzymujący w nim nędzne, bydlęce życie wśród warunków takich, jakie dla zwykłego śmiertelnika byłyby nie do zniesienia. Poprowadziliśmy za nim na dziedziniec konie. Znajdowała się tu niedaleko od wejścia głęboko gnojówka, którą gospodarz chciał zręcznie wyminąć, ale może właśnie dlatego, że chciał ją wyminąć, runął w nią jak długi. Wyciągnąłem rękę, by go z tej pachnącej sytuacji ratować, ale nie przyjął ofiarowanej mu tak Koszula. grzecznie pomocy i wydobył się sam, widocznie posiadając już w tym należytą wprawę, to znaczy — przypadek taki spotykał go nie po raz pierwszy. — Taklif, bela k'nahrek, be 'in ma, batol... Nie fatyguj się; zbyteczną jest względem mnie grzeczność twoja — rzekł śmiejąc się. I nie zrobił mu ten wypadek istotnie żadnej różnicy, bo po wydobyciu się z gnojówki nie wyglądał wcale gorzej, niż przedtem. — Sidi — rzekł Halef w jednym z arabskich narzeczy, którego gospodarz z pewnością nie rozumiał — ten drab to istny abu kuli' chanazir, ojciec wszystkich świń, u którego bezwarunkowo zamieszkać nie możemy. Trzeba szukać kwa- tery gdzie indziej. — Ba! Jego karm jest jedyny w tej wsi, mój Halefie! — W takim razie lepiej będzie pod gołym niebem... — Niemożliwe — przerwałem mu — okolica ta słynie z najbezczelniejszych koniokradów, a wiesz przecie, jak drogi mi jest mój Rih. Zamiast odpoczynku, musielibyśmy czuwać całą noc. — Niestety, prawdę mówisz, effendi. Musimy mieć dach nad głową, a konie zamknąć, aby nam ich złodzieje nie ukradli. Sami również zabezpieczyć się musimy, aby nas nie pomor- dowano. Może uda się nam tu znaleźć jakiś kącik, wolny od gnoju i brudu, jak również i od tego cuchnącego gidd el wazach...1. Widziałem już wielu ludzi niechlujnych, ale takiego wieprza mam zaszczyt oglądać po raz pierwszy w życiu. Pijany „wieprz" przeszedł niepewnymi krokami przez dziedziniec ku drugiemu otworowi w murze i trzymając się mocno ściany, rzekł: — Oto jest miejsce dla twoich rumaków; tu będzie im, jak w raju. Wprowadźcie je do środka; zaraz przyniosę obroku. ; 1 Praojciec brudu. 116 Zajrzałem do wnętrza owego „raju". Panowała tam zupełna ciemność, i dopiero, gdy się z nią oko oswoiło, ujrzałem tyle gnoju i błota, że aż mi się na wymioty zbierać zaczęło. — Czyś zwariował? — zawołałem. — Toż w gnoju tym konie potopić się mogą