To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Wpisanie ich stanowiło jednorazowy wysiłek, ale Roberta wiedziała z doświadczenia, że dane trzeba będzie ciągle aktualizować, firmy bowiem wycofywały niektóre formularze, zastępując je innymi. Była to dość kosztowna zabawa, z którą nie musiał się liczyć jej pradziadek. Poniedziałek rano. Do pracy przyszła wcześnie; skąpe, pospieszne śniadanie zbiło jej się w żołądku w twardą zimną kulę. Pomieszczenia pachniały farbą i pokostem. Toby siedziała już przy swoim biurku, a Peg pojawiła się dwie minuty później. Wszystkie trzy uśmiechnęły się do siebie głupkowato. Poczekalnia była niewielka, ale pusta wydała się Robercie ogromna. Zarejestrowało się tylko trzynaście osób. Ludzie, którzy przez dwadzieścia dwa lat obchodzili się bez miejscowego doktora, przywykli do konieczności wyjazdów do Greenfield. Przywiązali się też do tamtejszych lekarzy. Po cóż mieliby teraz iść do kogoś obcego? - A jeśli nikt nie przyjdzie? - zastanawiała się w panice, myśląc równocześnie, że jej obawy są pozbawione podstaw. Pierwszy pacjent przybył na kwadrans przed oznaczoną porą. Był nim George Palmer, siedemdziesięciodwuletni emerytowany robotnik tartaczny z bolącym biodrem i trzema kikutami w miejscu palców. - Dzień dobry, panie Palmer - powitała go spokojnie Toby, jak gdyby całe życie spędziła na wpuszczaniu pacjentów. - Jak się masz, Toby. Cześć, Peg. Peg Weiler wiedziała, jak się ma zachować. Wprowadziła go do pokoju badań, wypełniła nagłówek karty, zmierzyła tętno, ciśnienie i zapisała dane. Przeprowadzony w lekkim tonie wywiad sprawił Robercie niekłamaną przyjemność. Pierwsza wizyta musiała trwać długo, bo każdy z tych ludzi był dla niej niewiadomą i trzeba go było bliżej poznać. W Bostonie odesłałaby pacjenta z zapaleniem kaletki maziowej do ortopedy na zastrzyk kortyzonu. Tu wykonała iniekcję własnoręcznie i umówiła się z Palmerem do kontroli. Kiedy wystawiła głowę do poczekalni, Toby pokazała jej bukiet świeżych kwiatów, przysłany przez ojca, i olbrzymiego fikusa w donicy - prezent od Davida Markusa. W poczekalni siedziało sześć osób, trzy z nich nie były wcześniej umówione. Ustaliły kolejność: pacjentów z bólem lub poważnie chorych należało przyjąć niezwłocznie, innym podawano najbliższy wolny termin. Z dziwną mieszaniną ulgi i żalu Roberta zdała sobie sprawę, że mimo wszystko nie będzie miała wolnej chwili. Poprosiła Toby o kanapkę z serem i dużą kawę bez kofeiny. - Nie robię przerwy na lunch dodała. W drzwiach wejściowych pojawiła się Sally Howland. - Byłam umówiona - oznajmiła takim tonem, jakby bała się, że nie zechcą jej wpuścić. Roberta z trudem powstrzymała się od uściskania swojej pyskatej gospodyni. Peg i Toby również zrezygnowały z przerwy na lunch i zamówiły kanapki w sklepie. - Ja stawiam powiedziała radośnie Roberta. 17 DAVID MARKUS David zaprosił Robertę do siebie na obiad. - Sara też będzie? - Sara idzie na wielkie, uroczyste przyjęcie szkolnego kółka gastronomicznego - rzekł, przyglądając jej się z namysłem. - Nie możesz zjeść ze mną obiadu bez przyzwoitki? - Ależ oczywiście, że przyjdę. Miałam tylko nadzieję, że spotkam się z Sarą. Spodobał jej się dom Markusów, ciepło i przyjazny nastrój tworzony przez ściany z grubych drewnianych bali i wygodne stare meble. Na ścianach wisiało mnóstwo prac miejscowych artystów, których nazwiska nic jej nie mówiły. David oprowadził ją po pokojach. Obejrzała kuchnię połączoną z jadalnią i jego zarzucony papierami gabinet, gdzie na krześle przy biurku spał duży szary kot. - Czy kot też jest żydowski, jak koń? - owszem, tyle, że to kotka - David wyszczerzył zęby. - Dostaliśmy ją wraz z wyleniałym, napalonym kocurem, którego Sara uznała za jej męża. Wytrzymał w domu tylko dzień lub dwa, po czym zwiał. Toteż nazwałem kocicę Aguna, co w jidysz znaczy: porzucona żona. Ascetyczna sypialnia. Roberta odczuła seksualne napięcie, oglądając olbrzymi materac na łóżku.Było tu biurko z kolejnym komputerem, biblioteczka pełna książek historycznych i rolniczych oraz stos zapisanych kartek. Przyciśnięty do muru, David przyznał się, że pisze powieść o upadku małych gospodarstw w Ameryce i dawnych farmerach z gór Berkshire. - Zawsze chciałem opowiadać ludziom historie. Po śmierci Natalie postanowiłem spróbować. Musiałem jednak zapewnić byt Sarze, więc po przeprowadzce nie zrezygnowałem z handlu nieruchomościami, ale w tej okolicy nie jest to czasochłonne zajęcie.Mam mnóstwo czasu na pisanie. - I jak ci idzie? - Ee... - uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Pokój Sary. Okropne, pstrokate zasłony w oknach, własnoręcznie ufarbowane przez Sarę. Dwa plakaty z Barbrą Streisand. I wszędzie tace pełne kamieni