To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
A potem nie mógł już mówić, gdyż Łucja przycisnęła nagle swe ciepłe usta do jego policzka. - Kocham cię, Franku - szepnęła. Wiesz, że cię kocham. 2 W następny czwartek o pół do szóstej przed dom ich zajechał z fasonem wózek z Levenford. Przyjechał nim Joe, jego siostra Polly i Anna z bagażem. Ten wspaniały wjazd był konieczny i usprawiedliwiony, gdyż na koźle siedział gruby Joe. Wydostawszy się z wózka pocieszył zmęczoną szkapę pełnym uznania cmoknięciem i życzliwym klapsem w dymiący bok. Jego stosunek do konia świadczył o wielkim doświadczeniu zawodowym. Joe posiadał istotnie zawodowe doświadczenie we wszystkim; nie było rzeczy, na której nie znałby się wielki Joe! Cudowna wszechwiedza u człowieka, który nic nie czytał, podpisywał się z wielkim trudem, a angielszczyznę królowej zniekształcał z dobrodusznym lekceważeniem. Używając jego własnego wyrażenia, wszystko przychodziło mu z łatwością; nic dziwnego - był przecież, jak sam to określał, "równym facetem". Był szynkarzem, to prawda; sprzedawał trunki, a po cichu grywał nawet w totalizatora. Ale cóż z tego? Wiedziano, że w sposób bardzo przyzwoity broni swych gości przed wstrętnym nałogiem przezornie rozcieńczając napoje uczciwą szkocką wodą. Jego stosunek do koni nie był pozbawiony pewnej szlachetności, w tej chwili zwłaszcza stało się jasne, jak bardzo Joe lubił te szybkonogie zwierzęta. Teraz jednak, wsunąwszy wielki palec za kamizelkę, odrzucił głowę w tył i wesoło krzyknął do siedzących na wozie: - Hej tam! Schodzić z wozu! Kufer zostawcie. Frank wniesie go do domu. Święta Brygido! Jak mi się chce pić po tym kurzu. Następnie z niegroźną chełpliwością ruszył ścieżką ku domowi. Jego zachowanie zdawało się mówić: "Niech wszyscy ci, co odmawiają Irlandczykowi prawa wtargnięcia i zdobycia Szkocji, spojrzą na postać Joego Moore i niech ich licho porwie". Był rosły - nie tyle wysoki, ile tęgi, i miał szacowny, duży brzuch szynkarza. Cechowała go serdeczność w sposobie bycia, charakterystyczna dla ludzi grubych. Dobroduszność świeciła w jego małych oczach osadzonych głęboko niby rodzynki w tłuszczu gładkiej bladej twarzy. Z szerokich nozdrzy wyzierały małe kępki włosów. Podnosząc sino nakrapianą górną wargę ukazywał mocne i regularne zęby koloru kości słoniowej. Na krągłej, ostro ostrzyżonej głowie siedział sztywny filcowy kapelusz, krótki brązowy płaszcz falisto opadał z ramion, a buty dostosowane do granatowego ubrania miały piękny odcień ochry. Wszystko razem składało się na wspaniałą postać mężczyzny, oczywiście już niemłodego - pięćdziesiątkę miał na pewno - ale obdarzonego wiecznie młodym duchem. Przejawiało się to w naiwnej serdeczności Joego; zdarzały się jednak historycznie stwierdzone fakty, które wykazywały istotne cechy jego charakteru. Na przykład to zdarzenie, kiedy pijanemu ślusarzowi zaklinającemu się na wszystko, że musi skosztować szampana, z całym spokojem sprzedał flaszkę piwa; albo innym razem, kiedy kupił papugę, co do której zapewniano go, że śpiewa, bezzwłocznie kazał ją uśmiercić i wypchać, przekonawszy się, że nie umie śpiewać; albo wówczas gdy zaproszony na bankiet duchowieństwa, głodził się przez dwa długie dni - zdumiewające samozaparcie - by tym większą sprawiedliwość oddać obfitej uczcie. Taki był Joe, niezrównany Joe, zmierzający teraz ścieżką ku domowi. Za nim szła jego o dwa lata młodsza siostra, Polly, kolebiąc się trochę na boki, co usprawiedliwiała jej tusza i niezliczona ilość spódnic. Nie była tak wysoka jak Joe, ale bardziej tęga, tak tęga, że wydawała się znacznie niższa i robiła wrażenie ociężałej