To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Umie rałem, bolały mnie plecy, kolana miałem jak balony, a stopy tak spuchnie te, że czułem, iż palce za chwilę mi z nich wyskoczą. Jednak udało mi su nie zemdleć i bez szwanku doczekałem chwili, gdy przypięli mi na pier siach skrzydła. Cudowna chwila. Perspektywa wstąpienia do marynarki była przygnębiająca. Proszę pamiętaj o nieszczęśliwym podgatunku w morskiej faunie, o podporuczni ku, księciu Walii, który poślubi swój okręt na co najmniej pięć lat, cc będzie częścią wkładu Wielkiej Brytanii do NATO — pisał do przyjaciela — Zaczynam blednąc na myśl, co zamierzają ze mną zrobić w Dartmouth Spodziewam się czegoś dużo gorszego niż najbardziej wyszukane tortury o jakich kiedykolwiek śnili w Cranwell. Złych przeczuć, z jakimi podporucznik w służbie czynnej, książę Ka-rol, rozpoczął swoją marynarską karierę, zaplanowaną dla niego przez ojca i admiralicję, nie było łatwo rozproszyć. Szkoła w Dartmouth, zało-żona na początku wieku w celu szkolenia oficerów marynarki potężnego imperium, przechodziła szybkie zmiany. Szkolne zasady i programy na-rzucały dyscyplinę, jaką uważano za właściwą dla oficerów-kadetów przychodzących do marynarki prosto ze szkoły. Książę Karol, podobnie jak kilku jego rówieśników, był absolwentem uniwersytetu i jak oni uzna-wał, że ograniczenia są nieznośne. Było tak, jakby nas zamknęli z, powro-tem w szkole i pozwalali ją opuszczać tylko na nieliczne weekendy. To naprawdę było nie do wytrzymania... ciągle poganianie, dryl... Jeden z ówczesnych uczniów Dartmouth, który później służył z księciem na tym samym okręcie, opowiadał, że prawie każdy absolwent uważał to doświadczenie za irytujące i niepojęte zarazem. Traktowanie ich jak pod-rostków było poniżające, za to na zajęciach z nawigacji i technologii mor-skiej wymagano intensywnej nauki. Książę znalazł się w „szybkim strumieniu” — na przyspieszonym kursie, który trwał sześć tygodni, zamiast całego dwunastotygodniowego semestru. W tym czasie miał poznać tradycje, obyczaje i dyscyplinę ma-rynarki, strukturę służby, nawigacji i sztukę dowodzenia. Tydzień po przybyciu pisał z mieszanymi uczuciami: Od momentu przyjazdu nie miałem chwili oddechu. Wstajemy niemal codziennie o szóstej i zaraz potem musimy znieść porcję obelg, którymi obrzuca nas instruktor balistyki2 z Wyspy Wielorybów, który ma głos jak koń. Albo to, albo tortury alfabetu Morse’a... Zapisałem się do klubu podwodnego i zdałem egzamin z nurkowania. Jutro będę nurkował poza portem... Spróbuję tez surfingu —jeśli pozwolą mi wyjeżdżać na weeken-dy — mam australijską deskę i desperacko próbuję osiągnąć na niej pozy-cję stojącą... Gdziekolwiek spojrzę, moje oczy natykają się na pewną zna-jomą twarz patrzącą na mnie z portretu na ścianie. Tata napisał, żebym pocieszał się myślą, ze służę „Mamie i ojczyźnie!”. Mam nadzieję, ze tak jest i napełnia mnie dumą myśl, ze robię coś pożytecznego. Jednak bez wątpienia sześć tygodni tutaj, to wystarczająco długo. Robię dwunastoty-godniowy kurs w sześć tygodni i całe szczęście, bo wątpię, bym był w sta-nie wytrzymać taką presję o dzień dłużej. Chociaż nie spodziewał się, że mógłby dorównać osiągnięciom swe- go ciotecznego dziadka albo — w ciągu zaledwie sześciu tygodni — ojca ^ W marynarce królewskiej oddział balistyki jest odpowiedzialny za musztrę. 160 (który wyszedł z Dartmouth po trzech latach jako zdobywca Sztyletu Króla3, bo był najlepszy w swojej klasie), książę miał mocne postanowie-nie, by na coś się przy dać. Nie myślał o sobie jako o urodzonym maryna-rzu, ale miał opinię niezawodnego pilota i wkrótce potrafił poradzić sobie z małym okrętem, który powierzano kadetom: holuję łódki wartownicze i szalupy z żywnością całkowicie terroryzując żeglarską populację Dortmouth. Jeśli jednak chodzi o wojskową technologię — od której nie-wolniczo była uzależniona przyszłość służby i plany co ambitniejszych karier — to nawet jej podstawy uważał za kłopotliwe. W przeciwieństwie do ojca, a jeszcze bardziej do Mountbattena, nie pałał entuzjazmem do teorii nawigacji; w zaciszu przegrzanej klasy szczegóły astronawigacji potrafiły go ukołysać aż do utraty świadomości, który to proces koledzy--studenci obserwowali z wytężoną uwagą. Na początku brać oficerska była onieśmielona jego obecnością, ale kiedy zaczął dzielić się z nimi swym poczuciem niekompetencji, nabrali sympatii do jego skłonności pomniejszania własnej wartości, czym zwy-kle się ochraniał. Kiedy widzieliśmy go na szkoleniu, jak innego oficera — wspominał jeden z współczesnych uczniów — myśleliśmy: „Jaki mity człowiek. Jak on zamierza zarabiać na życie?” ..