To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

I jeszcze czegoś Monika się obawiała: że, nie daj Boże, ciotki będą chciały ją zatrzymać u siebie i posłać do wiejskiej szkoły, którą właśnie odbudowywano po spaleniu. A Monika chciała wracać do Poznania, gdzie była Mila, Gizela i wychowawczyni, panna Majewska. Jednakże pod koniec sierpnia okazało się, że ruszają do Poznania. Ciocia Tonia podjęła tę decyzję zupełnie nagle. Pan leśniczy musiał jechać do regionu, więc zabrały się z nim jego rozklekotanym wojskowym willysem. Dojechały do Szamotuł i tam musiały czekać parę godzin na dworcu, aż wreszcie przybył straszliwie przepełniony pociąg, z którego wysypał się tłum ludzi - kobiet, dzieci, obdartusów, staruszków w kaszkietach i wychudzonych mężczyzn - a wszyscy z tobołami, koszami, pudłami i workami. Jedni wysiadali z towarowych wagonów, inni natychmiast wpychali się do pociągu i gdyby nie pomoc jakiegoś żołnierza, ciocia przenigdy nie dostałaby się do środka. Ale udało się jednak i oto stały w takim ścisku, że Monika nie mogła poruszyć nawet palcem. Wśród gorąca i narzekania jechali długo i powoli, pociąg zatrzymywał się na każdej stacji, wtedy wciskały się nowe tłumy, choć już mało kto wysiadał. Kiedy wreszcie dojechały do Poznania, ciocia była w okropnym stanie, czerwona i spocona, skarżyła się na nogi i serce. W kwaśnym nastroju dotarły tramwajem z dworca aż na pętlę. Monika zdziwiła się swojej radości na widok starych, poczerniałych kamienic i krzywych budek ulicy Polnej. Trochę tu się zmieniło. Tam, gdzie przedtem straszyły ruiny, teraz leżały schludne stosy cegieł, oczyszczonych z tynku, a belki i dźwigary ze zburzonych domów poukładano wzdłuż jezdni. Wszędzie pachniało drewnem i smołą. A jednak była to ta sama miła Polna. Szumiały stare drzewa i wiał ciepły wiatr. Monika poczuła, że nareszcie, nareszcie wraca do domu. Do Mili. Ledwie o niej pomyślała - już ją dostrzegła. Przyjaciółka, ubrana w jasną sukienkę, skakała boso po chodniku, po słonecznej stronie ulicy, grając z dziewczynkami w klasy. Fruwały jej włosy, warkoczyki tańczyły w słońcu. Wszystkie dzieciaki, z którymi Mila się bawiła, zawsze jej słuchały. Tak i tym razem: ona skakała, a dziewczynki tylko się przyglądały nabożnie. - Milaaa! - krzyknęła z dala Monika i wypuściwszy rękę cioci, rzuciła się biegiem przed siebie. Dopadła Mili, sapiąc, bo plecak, jaki taszczyła, był porządnie ciężki, oprócz jej rzeczy zawierał jeszcze gruszki, słoik miodu i butelkę tranu. Przyjaciółka zatrzymała się w pół ruchu i Monika rzuciła się jej na szyję. - Nareszcie jestem! - krzyknęła, a Mila uściskała ją i powiedziała: - Nareszcie jesteś! - po czym obie wybuchnęły śmiechem i zaczęły się zataczać z radości, piszcząc: - I-iii! - i nie wypuszczając się wzajemnie z objęć. - Panna Majewska była, pytała o ciebie - powiedziała wreszcie Mila. - Bała się, że nie zdążysz na pierwszego września. - A ja zdążyłam! - Jak to dobrze. Mila urosła przez lato spędzone w mieście i nawet się opaliła. Miała piegi na tym swoim guziczkowatym nosie i na policzkach. Czesała się też inaczej: już nie lok na czubku głowy, tylko ciasno splecione warkoczyki. Ale nic nie pomagało, ani ciasne splatanie, ani gumki, krojone ze starej dętki, ani mocne tasiemki: Mila miała jak zwykle chmurę wokół głowy. W dodatku jeden warkoczyk jej się rozplótł, bo przy skakaniu zgubiła tasiemkę. Obejrzała się za nią, ale nie znalazła, w końcu podniosła z ziemi tylko płaski kawałek niebieskiego kafelka - „szkiełko", jak się mówiło na Polnej, służące do gry w klasy i w „dziada". - Chodźmy - zarządziła, ale właśnie wtedy nadciągnęła pojękująca ciocia Tonia i kazała sobie przedstawić tę miłą dziewczynkę. Zażądała, żeby Monika wreszcie zaprowadziła ją do domu, gdzie będzie można umyć się i odpocząć. Mila grzecznie dygnęła, po czym ujęła plecak przyjaciółki za jedną szelkę i poniosły go razem, w spokojnym, milczącym porozumieniu, przez nagrzaną słońcem ulicę, mijając rozwrzeszczane jeżyckie dzieciaki, które bawiły się w wojnę i skakały przez linkę, kopały piłkę ze szmat albo jeździły na deseczce z przykręconymi łożyskami kulkowymi, albo bawiły się w "gonito" i „kryto", czy też w dom, z krzykiem przebiegały ciemne podwórka połączone przejściami i bramami, buszowały po gruzach i zatęchłych piwnicach, straszyły zdziczałe koty i czyniły zwykłą wrzawę. Przyjaciółki dotarły do bramy, weszły w swoje podwórko, pachnące rozgrzanym w słońcu piołunem, i równocześnie spojrzały na stary kasztan, stojący pośród zrudziałej połaci perzu i innego zielska. Z jednej strony kasztana lokatorzy urządzili ogródek z kartoflami i cebulą. Z drugiej, bliżej muru, one dwie miały swój schowek. Pomiędzy grubymi korzeniami, w ziemi, zakopały blaszane pudełko po niemieckiej herbacie, a w nim różnorodne koraliki, wygrzebane z gruzów tęczowe wisiorki od żyrandola oraz odłamki szlachetnych cegieł do zabawy w dom