To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Z jednego miejsca przeganiano nas błyskawicznie, zaś w następnym wcale nie byliśmy mile widziani, szansę na spotkanie jakiegokolwiek czarnoksiężnika zmalała praktycznie do zera. Do tego jeszcze najemnicy i rzezimieszki, których wysłał po nasze głowy król Urfoo Mężny, siedem dni ciągłej ulewy i przeprawa z monstrualnymi szczurami bagiennymi. Aż odechciewało się myśleć. Lecz mistrz parł do przodu, wysoki i dumny, ku zakazanemu Vushta. A ja za nim. Wszędzie! Nawet mimo uciążliwej dolegliwości, Ebenezum pozostał dla mnie najwspanialszym czarnoksiężnikiem wszechczasów! Oddałem mu honory, przykładając w marszu koniec dębowej lagi do czoła. Fortuna musi zacząć wreszcie nam sprzyjać. W tej właśnie chwili moje stopy straciły oparcie i ześlizgnąłem się po pochyłości, wpadając całym rozpędem na mistrza. Obaj stoczyliśmy się aż do kępy krzaków na dnie doliny. Ebenezum wstał, nie odwracając się w moją stronę, a jego stęknięcie zabrzmiało jak głuchy pomruk nadciągającej burzy. Wolno, stanowczo zbyt wolno odwrócił się. Patrzyłem w oczy osłonięte krzaczastymi brwiami i czekałem na nieuchronne. – Winicjuszu – zaczął głosem, który mógłby górę rozłupać na dwoje – jeśli nie widzisz gdzie stawiasz... Przerwał w pół zdania i spojrzał gdzieś ponad moją głowę. Zacząłem bąkać jakieś przeprosiny, ale mistrz gestem nakazał mi milczenie. – Co słyszysz, uczniu? Wsłuchałem się, ale niczego nie usłyszałem. Powiedziałem o tym mistrzowi. – Właśnie. Zupełnie nic. Koniec lata w lesie, a tu ani śladu ptaków, ani nawet bzyczenia komarów. Chociaż muszę przyznać, że nieobecność tych ostatnich nie martwi minie ani trochę. – Tu mistrz podrapał się w różową pręgę na szyi pod puklami siwej brody. Cale chmary komarów i moskitów dobrze dały się nam we znaki, odkąd skończyła się siedmiodniowa ulewa. – Wydaje mi się, Winku, że czegoś tu brak. Coś tu nie gra. Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę. Mistrz miał rację: jedynymi słyszalnymi odgłosami w tonącym w ciszy lesie były nasze oddechy. Takiej ciszy nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu, nawet w zimie przy trzaskającym mrozie. Mrowie przeszło mi po krzyżu – dziwne, zważywszy, że koniec lata był naprawdę upalny. Mistrz otrzepał kurz z ubrania. – Zdaje mi się, że jesteśmy niedaleko przecinki. – Skinieniem głowy wskazał na pozostałości po jakimś pagórku. – Może spotkamy tam jakieś ślady życia, albo kogoś, kto będzie w stanie wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje. A tymczasem dopóki nie ma komarów, skorzystajmy ze słoneczka. – Odruchowo podrapał się po karku. – Zawsze steraj się dostrzegać jaśniejsze strony życia, Winku. Pospiesznie zebrałem wiktuały, księgi i magiczne utensylia, które wypadły z wora i podążyłem za stąpającym majestatycznie Ebenezumem. Szedłem potykając się na nierównym podłożu i omijając krzaki. Po kilku krokach poszycie zrobiło się rzadkie, wreszcie zanikło, a my znaleźliśmy się na skraju przecinki. Była to połać zupełnie gołej ziemi, bez roślinności, a na jej środku siedem potężnych głazów tworzyło kamienny kręg. Mistrz ruszył przez ugór, wzbijając tumany kurzu przy każdym kroku. Trzymałem się tuż za nim i robiłem wszystko, by nie kasłać. Kiedy dotarliśmy do pierwszego głazu, coś podskoczyło i usłyszałem: Uuaaa! Z wrażenia uiściłem worek, lecz Ebenezum stał jakby nigdy nic i obserwował zjawę. – Doprawdy – odezwał się po dłuższej chwili. – Uaa! Uaa, uaaaa! – wrzeszczała piskliwie zjawa. Po bliższym przyjrzeniu się zobaczyłem, iż widmo ma ludzkie kształty, długie, siwe włosy zasłaniające twarz, a ciało okrywają brunatne łachmany. Zjawa uniosła rachityczne ręce i wymachiwała nimi, chwiejąc się przy tym na nogach. Żaden z nas nie poruszył się. Przerwała, gdy zabrakło jej tchu. – Nie zadziała, prawda? – wysapała wreszcie. Była to kobieta. Jej głos był piskliwy i brzmiały w nim mutacyjne „koguty”. Ebenezum pogładził wąsy. – Co ma nie zadziałać? – Nie mogę was odpędzić, co nie? – Rozgarnęła długie, siwe włosy zasłaniające twarz i spojrzała w niebo. – Z resztą chyba już na to za późno. Równie dobrze możecie usiąść i czekać. Rozejrzała się za odpowiednim kamieniem i usiadła. – Na co mamy czekać? – Nie wiecie? – otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. – Dobry panią jesteście w straszliwej dolinie Vrunge! – Ależ doprawdy? – powiedział Ebenezum. – Tylko nie wmawiajcie mi, żeście nic o tym nie słyszeli. A co, może jesteście z tej bandy tepaków z Zachodniego Królestwa? – zaśmiała się szyderczo. – Wszyscy znają dolinę Vrunge i straszliwą klątwę, która działa tu raz na sto trzydzieści siedem lat Nie znaczy, że jest to jakiś słodki zakątek – splunęła na wyschniętą ziemię – ale regularnie co sto trzydzieści siedem lat zdarza się taka noc, kiedy otwierają się tu bramy piekła. Nikt, kto kiedykolwiek znalazł się w dolinie w ową noc, nie wyszedł stąd żywy. Nie bardzo przypadła mi do gustu ta ostatnia informacja. Z trudem przełknąłem ślinę i odchrząknąłem. – Czy zechciałaby nas pani poinformować, kiedy nadejdzie ta noc, madame? – A nie powiedziałam tego wyraźnie? – starucha zaśmiała się szyderczo. – Właśnie dziś jest ta przeklęta noc. Zacznie się, kiedy słońce zajdzie za tamtymi wzgórzami. Wskazała ręką ponad moją głową. Spojrzałem we wskazanym kierunku i zobaczyłem, że tarcza zachodzącego słońca dotyka już wzgórz. Odwróciłem się do Ebenezuma. Patrzył gdzieś nade mną zatopiony w myślach. Wyglądało na to, że fortuna rzeczywiście kołem się toczy. – Jeśli wszyscy mają umrzeć – powiedział wreszcie Ebenezum – to co ty tu właściwie robisz? – Mam powody, które dla nikogo oprócz mnie nie będą przekonujące – odparła starucha, patrząc w bok – Wystarczy jak powiem, że kiedyś ta ziemia była świeża, ziębną i piękna jak księżniczka, która nią władała. Ale nadeszły mroczne czasy, zaczęło padać żabami i księżniczka przeraziła się. A pretendent do jej ręki, przystojny... – Masz zupełną rację – Ebenezum przerwał wywód – to rzeczywiście nikogo nie zainteresuje. Postanowiłaś umrzeć, bo zaczęło padać żabami? Westchnęła i patrzyła na słońce znikające za wzgórzami. – Niezupełnie. Zestarzałam się. Pora umierać. Pomyślałam sobie, że Maggie powinna odejść w dobrym stylu. – Maggie? – Ebenezum starannie podrapał czerwoną plamę na szyi po ukąszeniu komara. – To chyba zdrobnienie od Magredel? – zapytał i wbił wzrok w zwiędniętą twarz staruchy. – Nie używałam tego imienia od lat. I to wcale nie dlatego, że wyniosłam się z ziejącego nudą Zachodniego Królestwa. Byłam tam czarownicą, więc chyba słyszeliście o mnie. Ale nie miałam szczególnej specjalizacji. Działałam w czarownictwie ogólnym