To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Najdziwniejsze było to, że te same dziewczyny, które kiedyś wydawały mi się brzydkie, teraz zaczęły emanować czarem, który dotychczas jakoś ukrywały. Na korcie przy pensjonacie „Elwirów” (najdroższym i najbardziej ekskluzywnym w Świdrze — dwanaście złotych za dobę) zagrałem po raz pierwszy w życiu w tenisa z Zygmusiom Olszyną, a z trzech sióstr Olszynianek, szczupłych i urodziwych, najmłodsza Lilka kibicowała mnie, nie jemu. (Może dlatego, że działo się to tuż przed wojną, lazurowość i różowość tego ostatniego lata kojarzyła mi się zawsze z tenisem. Po wojnie, już w Krakowie, za pierwsze zarobione piórem pieniądze kupiłem sobie właśnie rakietę tenisową). Ale naprawdę zażarcie grałem w futbol. Jakbym czuł, że jest to pożegnanie z piłką. Wzięto mnie do drużyny, której nazwy nie pamiętam, pewnie jakaś „Świdrzanka” lub coś w tym rodzaju, była to zbieranina, ale złożona z miejscowych gwiazd. Ton nadawali trzej bracia Margielscy, synowie przodownika policji — Tadek, Jurek i Heniek — wszyscy trzej znakomici. Tadek, przystojny, rosły, po maturze, grał z nami z łaski, godził się stać na bramce w długich spodniach, koszuli i czapce na głowie, a ponieważ nie mieliśmy sobie w Świdrze równych, skracał nudę czytaniem „Przeglądu Sportowego”; gdy widział zbliżających się przeciwników i lada chwila mógł paść strzał, kończył z imponującą flegmą zdanie, rzucał gazetę w kąt bramki i zawsze zdążył złapać piłkę. Jurek, średni, był duszą drużyny, kierował grą, rozdzielając piłki z pierwszego uderzenia, jak doświadczony środkowy, widzę go, jak przedłuża lot piłki głową. Wróżyłem mu karierę piłkarską, ale nigdy po wojnie nie natrafiłem na jego nazwisko. Dwunastoletni Heniek, wszędobylski, niezwykle ruchliwy szkrab, wyłuskiwał zręcznie piłkę, jak tylko było jakieś zamieszanie, przypominał mi naszego Mandelbauma, też bardzo małego, ale pingpongistę wirtuoza i znakomitość w grze w „trzy karty” (którego dla tych i innych umiejętności nazywano „Paszko Złodziej”). Nie jestem jednak pewny, czy największym asem drużyny nie był Izio Katz, zwany pieszczotliwie Kacuś, szerokoplecy, średniego wzrostu, zawsze życzliwie uśmiechnięty, koleżeński, piłkarz waleczny, świetny drybler i bombardier. To Kacuś, syn sklepikarza z okolic, wciągnął mnie do tej drużyny, być może przez szacunek dla literatury. Można sobie wyobrazić, jak dumny byłem z tego, że zaakceptowano mnie w tej drużynie nadświdrzańskich asów i chwalono mnie za nieustępliwość, którą wykazywałem na pozycji prawego obrońcy. Liczyło się, być może, to, że odebrawszy przeciwnikowi piłkę nie wykopywałem jej Panu Bogu w okno, jak to było wówczas przyjęte (nawet w prasie fachowej chwalono obrońców za „oswobadzający wykop”), ale przerzucałem ją starannie do któregoś z naszych. 135 Najczęściej podawałem piłkę Bożkowi, który grał na pomocy. Bożek był szczupłym, niezbyt wyrośniętym chłopcem, blondynem ostrzyżonym na jeża, z rysów twarzy przypominał mojego brata Hipka. Grał nie tak finezyjnie jak Kacuś i Jurek Margielski, ale ostro i skutecznie. Podczas gdy Margielscy to byli chłopcy roześmiani, bezpośredni i nawet czasem grzeczni, na tyle, że nie spodziewałem się z ich strony żadnego chuligańskiego wyskoku, to z Bożkiem już było inaczej: ostentacyjnie szorstki, w zachowaniu i słownictwie, zawsze skupiony, bez uśmiechu na twarzy. To z jego powodu bałem się początkowo, czy ja się do tej drużyny nadam. W każdej chwili oczekiwałem jakiegoś chamstwa, wobec którego poczułbym się bezradny. Ale nic takiego się nie stało. Współżycie okazało się łatwe. Bożek raz i drugi strzelił gola dzięki temu, że ja go wypuściłem, i zaczął mnie wyróżniać przyjaźnią. Nie mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, to była jakaś inna przyjaźń, obopólna akceptacja, w każdym razie, kiedy spotykaliśmy się przypadkowo na świdrzańskiej uliczce, między malowanymi parkanami, wołaliśmy radośnie, a Bożek nawet obejmował mnie ramieniem. Czułem się bardzo wyróżniony tą przyjaźnią — i imię jego też mi się w jakiś szczególny sposób podobało, smakowałem je całkiem po literacku, jakoś zrosło się w mojej wyobraźni z tym właśnie chłopcem, niełatwym i tak bardzo dalekim, że czasem zastanawiałem się, dlaczego właściwie on mnie lubi. Ale lubił. To była druga połowa sierpnia, „wojna nerwów” u szczytu, Kacuś przestał się czegoś pojawiać, bez niego nie chciało nam się grać. Świder zatłoczony jak nigdy, ludzie śpieszyli po wąskim trotuarze w jakimś zapamiętaniu, istne mrowisko, więc to było w tym tłoku, kiedy szliśmy z Bożkiem, o czymś tam gadaliśmy, on trzymał rękę na moim ramieniu, można rzec Leszek i Mieszek, czyli dwaj przyjaciele. Nie wiem, co się stało, nie uchwyciłem tego momentu, kiedy nagle Bożek zdjął rękę z mojego ramienia i zaczął coś z gniewem mówić do wątłego mężczyzny, który stał naprzeciw nas. Nie mogłem zrozumieć, co tamten Bożkowi zawinił, chyba nic takiego, może Bożek chciał, żeby tamten ustąpił nam drogi na tym wąskim trotuarze, tak wąskim, że dwie osoby z trudem się mieściły, nie wiem. Zobaczyłem tylko, że Bożek sięgnął za pazuchę wiatrówki, wyjął z niej rurkę gumową i zaczął nią okładać tego człowieka. Dokoła wszyscy znieruchomieli, tak jak ja, nikt się do mnie nie odezwał, nikt nie zrobił mi wyrzutu, że ja z nim, z tym, który bije, a ten mężczyzna też nic nie mówił, nie bronił się, zasłaniał tylko twarz rękami. „Zostaw” — wykrztusiłem wreszcie, dotykając ramienia Bożka. Bożek sapnął i schował gumę do wiatrówki. Potem pociągnąwszy mnie za sobą powiedział: „Muszą znać respekt”. Szedłem jeszcze przez chwilę obok niego, dławiąc się tą sceną, której byłem świadkiem, słowami, których nie powiedziałem i których zresztą nie miałem na podorędziu. Tak że szliśmy milcząc, ale jego milczenie oznaczało coś innego niż moje, właściwie nic nie oznaczało, może tylko satysfakcję. W moim było zmieszanie i bezradność. Wiedziałem tylko jedno: on miał tę gumę przy sobie nieprzypadkowo, miał po to, żeby jej użyć, żeby zrobić sobie uciechę bijąc Żyda, wypatrywał tylko sposobności. Mruknąłem „no to cześć” i odszedłem. Teraz, kiedy byłem sam, zaczął mnie dusić wstyd. Dlaczego nie umiałem zareagować? Dlaczego nie rzuciłem się na mego? Dlaczego nie wrzasnąłem: „Ty skurwysynu, czego bijesz człowieka?” Dlaczego nie powiedziałem mu: „To bij i mnie, ja jestem taki sam jak on”? Stojąc tak pośród mrowiącego się tłumu czułem, że stało się coś ważnego: straciłem zaufanie do siebie. Zachowałem się tchórzliwie. Dlaczego? Dlaczego? Przecież fizycznie go się nie bałem, ani tej jego podłej gumy