To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Niedobrze - mruknął Sipar. - Tak, bardzo źle. - Nadchodzi błyskawicznie, bez ostrzeżenia. - A co ze śladami? - zapytał Gavin. - Czyżby Cytha...? Sipar ponuro pokiwał głową. - Czy dotrzemy tam przed zapadnięciem zmroku? - Chyba tak - odparł tubylec. Poszło im jednak znacznie gorzej, niż myśleli. Dwukrotnie dawali się nabrać na fałszywy trop, prowadzący wprost ku otwierającym się znienacka kilkudziesięciometrowym przepaściom. Za każdym razem musieli wspinać się z powrotem na krawędź urwiska i szukać innej drogi. Kiedy stanęli wreszcie u stóp skarpy, słońce skryło się już za horyzontem i trzeba było w pośpiechu rozpalać ognisko. Nie znaleźli wody, ale mieli jej jeszcze trochę w manierkach, musieli się więc tym zadowolić. Po skromnym posiłku z mamałygi Sipar zwinął się w kłębek i niemal natychmiast zasnął. Duncan usiadł, oparł się plecami o głaz, który zapewne dawno temu stoczył się ze zbocza, jako że prawie do połowy był zagrzebany w ziemi osadzającej się wokół niego przez setki lat. Minęły dwa dni, pomyślał. Czyżby miało się okazać, że w opowieściach szeptanych na ucho, które krążyły od wsi do wsi, tkwi jakieś ziarno prawdy? Mówiono, że szkoda czasu na tropienie Cythy, ponieważ zwierzę to jest nieśmiertelne. Bzdura, stwierdził w duchu. To prawda, że polowanie nie było łatwe, tropienie szło z trudem, a Cytha okazała się zwierzęciem niezwykle przebiegłym, wręcz nieuchwytnym. Od czasu kiedy zniknęła po strzale poprzedniego dnia, bez przerwy usiłowała wyprowadzić ich w pole. A jeśli udawało jej się to przez cały długi dzień, to dlaczego nie stosowała podobnych sztuczek już na początku polowania? Co w takim razie szykowała na jutro? Gavin potrząsnął głową. Wydawało mu się to niemożliwe, żeby zwierzyna potrafiła wymknąć się wszelkim obławom. Miał wrażenie, że przegrywa tę rywalizację z upiornym, zdjętym strachem zwierzęciem, które wcale nie zachowywało się jak przerażona bestia, lecz działało z pełną rozwagą i determinacją. To go zafrapowało. Z daleka, z zachodu, od strony lasu i rzeki dobiegł śmiech i wrzaski gromady wyjców. Duncan położył sztucer pod głazem i wstał, aby dorzucić drew do ogniska. Zapatrzył się w ciemność na zachodzie, nasłuchując rosnącej wrzawy. Skrzywił się i bezmyślnie zanurzył palce we włosach. Miał cichą nadzieję, że wyjce będą się trzymały z dala od ludzi. Towarzystwo tych zwierząt wcale nie było im potrzebne. Za jego plecami jakiś kamyk stoczył się ze zbocza i stuknął o ziemię w pobliżu ogniska. Duncan odwrócił się błyskawicznie. Ocenił, że rozbicie obozu tak blisko skarpy było głupotą. Gdyby runął jakiś większy głaz, może nawet by nie zdążyli uciec. Stał nasłuchując. Zapanowała cisza, nawet wyjce nieoczekiwanie umilkły. Ten jeden staczający się kamyk zjeżył mu włosy na głowie; powinien był mocniej trzymać się w ryzach. Wrócił do głazu. Kiedy się schylał, by podnieść broń, na górze rozległ się jakiś rumor. Duncan skoczył na nogi, usiłując cokolwiek dostrzec na tle skarpy zasłaniającej pół rozgwieżdżonego nieba. Szum przybierał na sile! Gavin jednym skokiem znalazł się u boku Sipara. Schylił się, chwycił go za rękę i postawił na nogach. Tubylec natychmiast otworzył oczy, odbił się w nich blask płomieni. Szum przeszedł już w huk. Słychać było ciężkie, głuche uderzenia, jakby z góry staczały się olbrzymie głazy, a tło stanowił głośny szum osuwającej się wielkiej masy ziemi oraz żwiru. Sipar wyrwał rękę z uścisku Duncana i dał nura w ciemność. Gavin skoczył za nim. Pędzili, potykając się w mroku nocy, a za ich plecami potężniał hałas spadających i podskakujących kamieni. Huk zdawał się bez granic wypełniać otaczające ich ciemności. Duncan, któremu wyobraźnia dodawała sił, niemal odczuwał na plecach silne podmuchy powietrza wywołane osuwaniem się gruntu, uderzenia pędzących szybciej od niego kamieni oraz dotyk lawiny miałkiej ziemi, w której jakby zaczynały mu grzęznąć stopy. Za nimi podniosła się wielka chmura kurzu, która wkrótce ich dogoniła i pochłonęła. Biegli jednak dalej, potykając się i krztusząc. Gdzieś z lewej strony, z hukiem, jak gdyby leniwie, zarył się w ziemię ogromny kawał skały. Rumor umilkł po chwili. Słychać było jeszcze tylko drobne postukiwania mniejszych kamyków, które nadal staczały się ze zbocza. Duncan stanął i obejrzał się do tyłu. Ogniska nie było widać; z pewnością zostało zaduszone setkami ton spiętrzonej ziemi. Gwiazdy przygasły, zasłonięte wielką chmurą pyłu unoszącego się w powietrzu. Usłyszał obok siebie ciężki oddech Sipara. Wyciągnął rękę i zaczął macać na ślepo, nie mogąc przebić wzrokiem ciemności. W końcu trafił na tamtego, chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Tubylec dygotał ze strachu. - Już wszystko w porządku - mruknął Duncan. Rzeczywiście nic się nie stało: sztucer trzymał w garści, zapasowa amunicja i nóż tkwiły bezpiecznie w pasie, a woreczek z mamałygą znajdował się w kieszeni. Stracili jedynie manierki z wodą, a także ognisko. - Będziemy musieli ukryć się gdzieś na resztę nocy - powiedział. - W pobliżu grasuje stado wyjców. Ogarniały go najgorsze przeczucia, a strach powoli zaciskał palce na jego gardle. Gavin próbował z nim walczyć, lecz ten zdawał się niepokonany, jak gdyby tkwił korzeniami poza zasięgiem jego świadomości. Sipar wziął go za rękę. - Kępa krzaków, panie. Tutaj, niedaleko. Możemy się schować w gąszczu, tam wyjce nas nie dosięgną. Znosząc istne tortury, wśliznęli się do środka dużej kępy ciernistych krzewów. - Przecież wyjce są twoim tabu - przypomniał sobie nagle Duncan. - Czemu więc się ich boisz? - Boję się głównie o ciebie, panie. O siebie tylko troszkę. Wyjce mogły zapomnieć. Nie wiem, czy poznają mnie po tylu latach. Tu będzie zawsze bezpieczniej. - Na pewno masz rację - przyznał Gavin. Wkrótce nadciągnęła horda wyjców i obsiadła całą kępę zarośli. Zwierzęta próbowały dostać się, czy chociażby sięgnąć do ludzi, lecz w końcu zrezygnowały i uciekły. Rankiem Duncan i Sipar ruszyli na szczyt urwiska, wspinając się po kamieniach i setkach ton ziemi, które leżały na miejscu ich niedawnego obozowiska. Poszli następnie wzdłuż potoku, którego bieg został przerwany przez osuwisko. Wdrapali się po zboczu i wkrótce stanęli na płaskowyżu, w miejscu wczorajszej katastrofy. Odnaleźli zagłębienie, w którym spoczywał olbrzymi głaz. Ziemia od strony skarpy została podkopana w taki sposób, aby umożliwić skale stoczenie się po zboczu i pociągnięcie za sobą mniejszych kamieni oraz żwiru. A wszędzie dokoła widniały głęboko odciśnięte ślady łap Cythy