To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Jedna z wnuczek wspomniała, że się na mszę północną wybiera. - I ja pójdę z tobą - rzekła moja matka - są dni, w których się więcej modlić muszę, bo w nich zawsze więcej byłam szczęśliwą albo więcej cierpiałam. - Ile to już lat będzie, jak Cyprian tak samo w wigilię Bożego Narodzenia wrócił? - spytałem po cichu siedzącej przy mnie Tereni. - Sześć lat, Beniaminku. Oh, moi państwo! na tę prostą odpowiedź mnie się łzy gradem po twarzy stoczyły. Sześć lat! Sześć lat! - a przez te sześć lat mnie nikt nie powiedział "Beniaminku" tak, jak Terenia w tej chwili mówiła. Zerwałem się, wybiegłem do drugiego, ciemnego pokoju, rzuciłem się na ławeczkę, ową ławeczkę, przy której Julki piosnek słuchałem, i lżej mi było, gdyż zapłakać mogłem. Oni, dobrzy, zrozumieli mię wtedy, nikt nie poszedł za mną - dopiero, gdy na spanie rozchodzili się wszyscy, przyszła matka, wzięła za rękę i poprowadziła do swego pokoju. - Pamiętasz rzekła - jak długo tu sypiałeś w swojej kołysce, a potem w owym małym czerwonym łóżeczku? Od urodzenia aż do chwili, w której pierwszy raz konia dosiadłeś i w której twój ojciec z uśmiechem powiedział: - "Oh! to już teraz dorosły mężczyzna, niechże sobie stąd na własny przemysł między ludzi idzie" - i zaniesiono wtedy pościółkę twoją do braci na górę. I nauki, zatrudnienia, młode lata twoje uniosły cię jeszcze dalej od macierzystego boku i zaniosły tak daleko, że mnie się zdało, jakobym już na zawsze moją pieszczotkę, moje dziecię najmłodsze straciła. Ale teraz kiedy wróciłeś do mnie, mnie się znów zdaje, że ja ciebie drugi raz na świat wydałam, że tak, jako wtedy, nie obejdzie się znowu bez moich starań i bez ciągłej opieki mojej; dlatego też patrz, Beniaminku, sama usłałam twoje łóżko w tym miejscu, w którym dwadzieścia cztery lat temu kolebka twoja stała. Zaśnij spokojny, jak gdybyś miał z jutrem po raz pierwszy na światło oczy twe otworzyć - nie pomnij złego, Beniaminku - wyrzuć z serca przeszłość całą, tylko nie wyrzucaj tej miłości, którą nas kochałeś dawniej - z tą miłością zaczniemy jeszcze bardzo piękne życie - alboż to nam czasu braknie? Oh! choć ja stara zobaczysz, jak wypielęgnuję i wyhoduję nową młodość twoją. Serce matki zna cudowne tajemnice wiecznego odżywania we wszystkich chwilach przeszłości swego dziecięcia. Zobaczysz, Beniaminku, że nam dobrze będzie... I drżącą ręką krzyż święty nad głową moją w powietrzu zakreśliła. Oh! ja wierzyłem tym obietnicom, ja czułem, że ciepło jej serca mnie wskrzesić może - zsunąłem się do nóg jej i oskarżałem o wszystkie moje występki, moje zbrodnie, o jej nieszczęścia wszystkie. Matka słuchała mię z głębokim smutkiem - odpuściła mi z litością świętą, bożą - ale gdy w nocy na mszę zadzwonili, matka już wstać nie mogła i potem nie wstała także. Przez kilka tygodni krokiem się od jej łóżka nie ruszyłem, podawałem lekarstwa, przenosiłem ją na ręku moim. Siostry, w objawieniu jakiejś Chrystusowej dobroci, nie wydziedziczyły mię z jedynej, którą jeszcze mieć mogłem, pociechy. Czasem, gdym patrzył na twarz matki, bladą, nieruchomą w bezwładnym uśpieniu, okropny głos wołał na mnie: - "Ty ją zabijasz - zabijasz!" Ale gdy matka znowu oczy otworzyła, gdy spojrzała na mnie, gdy jej uśmiech spokoju i przebaczenia wszystkie rysy twarzy rozpromienił - to mi znowu tak było błogo i lekko na sercu, jak gdyby cichy anioł zstąpił do niego i mówił: - "Dobrze zrobiłeś, żeś wrócił, matka twoja nie umrze z ostatnią myślą troski i obawy". Jednego wieczoru lepiej się jej zrobiło - kazała się posadzić na wielkim krześle i do ognia przysunąć. Siostry z dziećmi swoimi obsiadły ją dokoła. Mała córeczka Tereni, taż sama właśnie, co mi jałmużnę dała, przyszła i wsparła główkę o babki kolana, a gdy Terenia cofnąć chciała dziewczynkę, babka ją przytrzymała i pogładziła z lekka drżącą ręką swoją; patrząc zaś na zbytek owych jasnych pierścieni, co jej się niby potokiem złota po łonie rozlały: - Pamiętam - mówiła - nasz Beniaminek miał takież same włosy - i znak mi dała spojrzeniem, bym się zbliżył do niej; i zbliżyłem się, przyklęknąłem - matka jeszcze bardziej schylić mi się kazała - zapewne robiła jakieś porównanie między tymi dwiema o jej kolana wspartymi głowami, bo jej palce kolejno mego i małej dziewczynki dotykały się czoła, nareszcie odezwała się, jakby kończąc myśl jakąś: - Ja mu też zawsze powiadałam, że wróci... - a potem na jej czoło i lica wystąpiła nagła, gorączkowa czerwoność, znać było, że wiele siły zbierała, by pewne wymówić jeszcze słowa. - Beniaminie - rzekła wreszcie przerywanym głosem - nie zapomnij pójść na grób ojca!... Tam zaraz obok niego Cyprian spoczywa... Józef i Karol gdzie indziej... ale mają swoje krzyże, nie zapomnij, ja tam będę... - i westchnęła - ręka jej z mojej głowy na kolana spadła - i nie miałem już matki!... Siostry i bracia nie chcieli mię wziąć z sobą na pogrzeb, tak przy ich cichej boleści rozpacz moja gwałtowną im się zdawała