To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Z trudem wdrapywaliśmy się na zbocze, pokryte trupami, które spływały z Błagodaczy na Wschód. Holowaliśmy znalezione w chatach sanie, ciągnięte przez kilka szkap, które błąkały się po polach wśród śniegów. Nie mieliśmy ani uprzęży, ani postronków, ani lejców: przywiązaliśmy zwierzęta czerwonymi kablami telefonicznymi, które cały czas pękały i które wytrwale naprawialiśmy. Minęliśmy rosyjskie sanie. Konie i woźnica zginęli od jednej serii: żołnierz, krępy Mongoł, orzechowo brązowy, całkowicie sztywny, patrzył na drogę wytrzeszczonymi oczami. Obok stał olbrzymi zielony gąsior, zawierający dwadzieścia funtów soku pomidorowego. Zginęły konie, zginął Mongoł, a butla pozostała nietknięta. Kiedy zeszliśmy w dół, znaleźliśmy się w samym środku potopu. Pola były zalane, woda spływała tysiącami małych rowków, które wychodziły prosto na drogę. Lód był jeszcze bardzo twardy, a woda podnosiła się. Idąc zanurzaliśmy się po kolana w lodowatych nurtach. *** Na nocleg musieliśmy stanąć w jakiejś osadzie. Składała się z dwóch domów. W jedynej izbie każdej chaty stało ściśniętych osiemdziesięciu chorwackich ochotników. Nie było szans, by chociaż jedna osoba wcisnęła się do tej klatki dla ludzi. Dwa małe chlewy też roiły się od przemarzniętych żołnierzy, którzy nie mogli się nawet wysuszyć. Mogliśmy tylko przez otwór do zrzucania siana wdrapać się do szczeliny, która oddzielała sufit od dachu. Klitka miała metr wysokości. Trzeba było jeszcze przejść po belkach, uważając, aby nie spaść przez słomiano-gliniany sufit na plecy osiemdziesięciu Chorwatów. Przeszło sto osób musiało prześlizgnąć się aż do ZIMA W ZAGŁĘBIU DONIECKIM 49 narożnych krokwi i ulokować się jeden za drugim na belkach, w dwóch czarnych dziurach. Musieliśmy się kurczyć albo przykucać. Trudno było długo wytrzymać w takich pozycjach. Nogi w grubych butach, przemoczonych lodowatą wodą, całkowicie przemarzły. Od rana nic nie jedliśmy, oprócz pajdy czerstwego przydziałowego chleba. I to nie wszyscy! Wielu nie miału już nawet kawałka skórki. O dziewiątej wieczorem w otworze, na górze drabinki, pojawiła się latarka elektryczna: „Wstawać! Ruszamy!" Ruszamy! W środku nocy, drogami zalewanymi wodą! Pod czarnym niebem połączonym z ziemią! Mieliśmy ruszyć w pogoń za wycofującym się wrogiem i zanim wstanie dzień zająć wielki kołchoz, znajdujący się dalej na wschód. Nikt z nas nie był w stanie rozpoznać nawet swego sąsiada. Brnęliśmy w wodzie po omacku. Jednak najgorszy był lód. Pod wodą z roztopów rozciągała się niebezpieczna ślizgawka. Co chwila ktoś tracił równowagę. Kiedy przyszła kolej na mnie, upadłem jak długi z karabinem maszynowym. Potem poślizgnąłem się na obcasach i runąłem do tyłu rozpryskując wodę. Byliśmy przemoczeni po szyję. Podążaliśmy w takich strumieniach wody i w takiej ciemności, że przekroczyliśmy Samarę, która płynęła nad lodem szeroka na dwadzieścia pięć metrów, a nikt z żołnierzy nie zauważył, że przekraczamy nurt rzeki! Około wpół do drugiej nad ranem dotarliśmy w końcu do bramy kołchozu. Dziesięć wielkich padniętych koni leżało na stertach topniejącego śniegu. W kołchozie nie było nawet najmniejszego pomieszczenia nadającego się na kwaterę, prócz trzech małych stajni, wypełnionych mierzwą. Wtłoczyliśmy się w czterdziestu do jednej z nich. Z resztek starego spichlerza zrobiliśmy stos. Kiedy buchnął ogień, w pośpiechu przybliżyłem pogrzebaczem do ognia moje kalesony i koszulę. Z wrodzoną niezręcznością zrobiłem to tak, że moja bielizna nagle zajęła się ogniem, wspaniale oświetlając stajnię! Ostatecznie, musiałem walczyć do końca zimowej ofensywy ubrany jedynie w kurtkę i stare, wytarte spodnie. Smród mierzwy był naszym jedynym pożywieniem, aż do wieczoru następnego dnia. Kołchoz sprawiał przygnębiające wrażenie. Oglądając skarpę schodzącą ku Samarze, wydało mi się, że dostrzegam ciało w topniejącym śniegu. Zszedłem. Z przerażeniem odkryłem młodego Niemca, któremu Czerwoni, wyjątkowo sadystyczni, odcięli obie nogi na wysokości kolan... Robota była wykonana piłą rzeźniczą, niewątpliwie przez specjalistę. Ten nieszczęsny Niemiec wchodził w skład patrolu zwiadowczego, który zaginął dwa dni wcześniej. Widać było, że 50 FRONT WSCHODNI 1941-1945 po okaleczeniu czołgał się jeszcze jakieś piętnaście metrów z desperacją młodego człowieka, który nie chciał umierać... *** Mróz wrócił równie gwałtownie, jak wcześniej przyszła odwilż. W jedną noc temperatura spadła do dwudziestu stopni poniżej zera. Następnego dnia Samara znów była całkowicie skuta lodem. Szlak doliną zamienił się w budzącą grozę ślizgawkę, ponieważ wszystkie trupy Rosjan, które pływały w wodzie, zastygły w lodzie. Z lodu wystawała ręka, albo but, albo głowa. Sanie powoli usuwały te przeszkody, zestrugując nosy, kości policzkowe, które rozpadały się jak trociny. Po kilku dniach wszystko zostało wyrównane: tylko pod białym lodem widać było połowę ręki albo połowę twarzy, jak wielkie ryby, które podpłynęły do ścianek akwarium