To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Konie go wyciągają, a my, podróżni, nocujemy w jakiejś budzie przy ognisku. Urządziłam jako tako dwa pokoje na górze w Konstancinie. Piece dobrze działają, jest trochę węgla, na dole w salonie mieszkają Sochowie, Helenka gotuje, jadamy razem. W małym pokoiku przy tarasie mieszkają dwie panie Rudziewicz, ta uratowana przez Władka Sochę, która uciekała przed Niemcami, i jej siostra z obozu. Ta pierwsza jest prokuratorem od spraw niemieckich, do ścigania i sądzenia zbrodniarzy hitlerowskich. Kiedyś wróciła do domu zupełnie roztrzęsiona i blada jak płótno. Wsiadła do kolejki w Warszawie i zobaczyła, że naprzeciwko niej usiadł człowiek, który wydał całą jej rodzinę i był winien śmierci ich wszystkich. Patrzyli na siebie, doskonale wiedząc i rozpoznając się wzajemnie. Ten zbrodniarz siedział nieruchomo, aż gdzieś w Powsinie zerwał się i wyskoczył prawie w biegu. Pani Rudziewicz powiedziała, że była tak samo jak on nieruchoma i jakby sparaliżowana. Kiedy wstawał i widziała, że ucieka, nie zrobiła żadnego gestu, nie wydała głosu, przyszła do domu w tym samym dalej stanie zdrętwienia. Ta niepojęta historia wytrąciła mnie z równowagi. Mieszka tu jeszcze z nami starszy pan Duda z żoną. Robi prymitywne, ale bardzo potrzebne sprzęty drewniane. Pierwsza zima powojenna. Mama odzwyczaiła się już od kładzenia się spać w ubraniu, ale obie zachowałyśmy i zachowamy już pewnie na zawsze zwyczaj okupacyjny układania wieczorem ubrania i bielizny w taki sposób, żebyśmy mogły po ciemku czy nagłą przyczyną zerwane ubrać się, bez szukania, w kolejne części garderoby. Żadnej wiadomości od Mieczysia, nie ma go na pewno w Warszawie. Myślałam, że te pierwsze powojenne Święta, biedne i trudne, i niewesołe, ale będą wspólne, i nic z tego. Poznałyśmy tu miłych państwa Daszewskich, rodzinę dość skomplikowaną, bo powoli okazuje się, że ich córka jest jego wnuczką, a jego żona nie jest jej matką, ale co nas to w końcu obchodzi. On był właścicielem świetnie prowadzonego przed wojną majątku w Grójeckiem - Nowa Wieś, i bardzo znanym pomologiem. Ona śliczna i z wrodzoną elegancją, z domu Korybut-Daszkiewicz. Jest też Marusia Karnicka, siostra zabitego czarującego Szury, a poza tym zaczynają się pojawiać we wszystkich trochę lepiej zachowanych willach całe rodziny angielskie. Warszawa jest zburzona i poza jednym hotelem "Polonia", gdzie gnieżdżą się wszystkie placówki dyplomatyczne i najrozmaitsze przedstawicielstwa, nie ma się gdzie w niej pomieścić. Więc jakoś specjalnie Anglicy upodobali sobie Konstancin. Najrozmaitsi wyżsi i niżsi oficerowie, samotni albo już z rodzinami, zamieszkują dookoła nas. Ich opiekunką, tłumaczem, faktorem jest Marusia, przez matkę Angielka, uczynna, energiczna, świetnie wychowana, taktowna, wesoła - pomimo straty ukochanego Szury - i z niebywałym, cienkim poczuciem humoru. Ci Anglicy wyzyskują jej uczynność i po pierwszym naszym zachwycie, że w ogóle nareszcie są, że możemy ich przyjąć, okazać im gościnność i naiwną serdeczność - powoli przestają się nam tak bardzo podobać. Stali mieszkańcy Konstancina opowiadają sobie o tym czy owym cudzoziemskim lokatorze, że jest brudas, że żąda rozmaitych świadczeń, ale za nie nie płaci, że każdy z nich myśli, że mu się tu wszystko należy. Może ta ogólna życzliwość, którą im wszyscy okazywali, tak na nich wpłynęła, a może to są ich głębsze cechy charakteru. Zima ciężka, w łazience tak zimno, że mamy w pokoju ustawioną prowizoryczną umywalkę przy piecu i tu się myjemy. Ale powoli robi się lżej. Chodzę na dalekie spacery w pola, znów życie nabiera tego normalnego rytmu, związku z przyrodą, z ziemią, z porą roku. Znów czuję te zmiany delikatne i powolne - zapach ziemi, zapach kory na słońcu, pierwszy śpiew ptaka, pierwsze nowe piórko trawy. Te przedwiośnia zawsze mijały w mieście prawie nie dostrzegane, teraz biorę w tym udział bardzo ścisły. Wczesną wiosną byłam w Warszawie i musiałam się w jakiejś sprawie zobaczyć z mężem Hassy, siostry Przypkowskiego, panem Makomaskim, który po wojennych perypetiach właśnie przyjechał i został dyrektorem "Orbisu" w wyremontowanym domu na Brackiej. Kiedy weszłam do jego gabinetu, zobaczyłam ze zdziwieniem, że na biurku stoi pies, przepiękny żywy jamniczek długowłosy, a właściwie jamniczka. Pan Makomaski, zły i zmieszany, powiedział, że jakieś dwie znajome Hassy, pewnie wariatki, wpadły tu przed chwilą, zawróciły mu głowę historią tej bezdomnej piękności, kazały się jemu psią dzieciną zająć, postawiły ją na biurku i wyleciały. Ten pan serio traktował swoją pracę i stanowisko i nie mógł urzędować z jamniczką na dłuższą metę