To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
" Po zebraniu Zygmunt odprowadził Jonesa i Brilla do hotelu „Regina". Następnego dnia wyjeżdżali do Budapesztu. Chcieli spędzić kilka dni z Sandorem Ferenczim, którego obaj podziwiali. Brill wracał potem do Nowego Jorku, do swojej narzeczonej, również lekarki. Jones przed powrotem do Kanady chciał zatrzymać się jeszcze przez pewien czas w Monachium i w Paryżu. Marta wróciła z Hamburga z wiadomością, że lekarze podejrzewają raka u jej siedemdziesięcioośmioletniej matki. Ciocia Minna natychmiast wyjechała, by zaopiekować się pandą Bernays. Z Zurychu przyjechali Maks Eitingon i Ludwik Bins-wanger. Obaj odwiedzili już przed rokiem, zimą, Zygmunta. Eitingon, wciąż jeszcze nieufny, nie wypowiadał się. Obserwował, ale nie zajmował stanowiska. Z usposobienia bjfł człowiekiem unikającym kontrowersji, zachowywał się skromnie, nie starał się dowodzić swoich racji, i obcowanie z nim przynosiło Zygmuntowi ulgę po nieustannym przebywaniu wśród kłótliwych osobowości. Jedno nie ulegało żadnej wątpliwości. Całą duszą oddany był psychoanalizie Freudowskiej i nic go od niej nie mogło odwieść. Serdeczność, którą promieniował, przezwyciężała nawet jąkanie. Przystojny, młody doktor Ludwik Binswanger zdawał się oświadczać całą swą postawą: „Proszę mówić, słucham, lecz proszę nie zbywać mnie banałami. Tego nie lubię. Szukam prawdy, choć się nie śpieszę. Każdy krok, który robię, ma wzbogacić moją wiedzę. Puste słowa do nmie nie przemawiają, podobnie jak nie sprawdzone twierdzenia oparte na wątpliwej dokumentacji. Można mnie przekonać, ale nie dam się oszukać." 245 Zygmunt doszedł do wniosku, że lepiej będzie nie zapraszać na obiad gości z Zurychu; wiedeńczycy byli jeszcze zbyt uczuleni, a poza tym Marta nie lubiła oficjalnych przyjęć. Zdawała sobie oczywiście sprawę z tego, że ich mieszkanie jest dla Zygmunta uczelnią, szpitalem* i Towarzystwem Lekarskim. Już się z tym pogodziła. — Nasz stół jadalny odgrywa w twojej pracy równie ważną rolę jak stół konferencyjny — powiedziała kiedyś Zygmuntowi. — Masz rację. Już nieraz przecież widziałem, jak czwartkowe kolacje łagodziły temperamenty wzburzone środowymi dyskusjami. — Przepadam za twoimi kolegami — Marta śmiała się dobrodusznie. — Wiem, że goście z Zurychu uważają wie- . deńczyków raczej za cyganerię. Zygmunt zaprosił Otto Ranka, który korzystał z jego biblioteki, na kolację z Eitingonem i Binswangerem. Otto przypadł im do gustu. Po kolacji czterej panowie przeszli do gabinetu Zygmunta. Rozmowa trwała do pierwszej nad ranem. Binswanger wydał się Zygmuntowi człowiekiem uczciwym i dobrze ułożonym, wciąż jednak z nim się spierał. Binswanger był prawdomówny i nigdy nie owijał słów w bawełnę. — Zauważył pan, że mam jeszcze pewne wątpliwości. Spróbuję wyjaśnić, o co chodzi. Uważam pana za mistrza i za wspaniały wzór do naśladowania. Jednak przede wszystkim muszę zachować wierność Jungowi, mojemu nauczycielowi. Jest pewien konflikt lojalności w moim stosunku do psychiatrii, polegający na tym, że muszę wybierać między metodami Junga i Burgholizli a psychoanalizą Freudowską. — Między tymi dwiema gałęziami nie ma konfliktu — oznajmił Zygmunt. — Psychoanaliza nie może pomóc choremu cierpiącemu na otępienie wczesne, który uciekł od wszelkiej rzeczywistości, jest ofiarą autyzmu i żyje w stworzonym przez siebie świecie fantazji. Możemy jednak, i to znacznie skuteczniej niż psychiatria, pomóc ludziom, którzy mają nerwicę, ale zachowali jeszcze zdolność porozumiewania się z otoczeniem i mają szansę powrotu do rzeczywistości. — To prawda. Kiedy zacząłem pracować z Karolem Jungiem, wierzyłem, że każdy niemal pacjent musi być 246 poddany analizie. Nieraz jednak się zawiodłem. Zaczynam, teraz rozróżniać pełną analizę od „leczenia psychoterapeutycznego prowadzonego z psychoanalitycznego punktu widzenia". — Niech pan podąża za mną, jak daleko to panu będzie odpowiadało — odpowiedział łagodnie Zygmunt