To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Gdybym nawet chciał je ustawić z powrotem, potrwałoby to parę godzin. A ty dojdziesz do bazy w czterdzieści minut. Zresztą, kiedy tylko znajdziesz się na zewnątrz, będziesz mógł z nimi porozmawiać. Wystarczy ten nadajniczek, który masz w skafandrze. Tutaj ściany zatrzymują fale głosowe, ale na otwartej przestrzeni... - Rzeczywiście! - wykrzyknął speszony chłopiec. -Że też nie przyszło mi to do głowy! Oczywiście, że. to zrobię! Dziękuję. Nie rozumiem tylko, jak podsłuchał pan rozmowę, w której profesor Bodrin zapowiadał swój przyjazd. Bez anten? - Odbiorników nie demontowałem - odrzekł nie zmieszany grubas. - Tylko zespoły nadawcze. Muszę przecież wiedzieć, czy ktoś nie knuje czegoś przeciwko mnie. Nie uwierzyłbyś, jak wiele ludzi mi zazdrości. Nie chcą, żeby inni byli szczęśliwi. Zawiść, nic, tylko zawiść... - No, to ja już pójdę - Irek zrezygnował z dalszych pytań. - Idź. Ja nazywam się Angelus Ranghi. Nie przedstawiłem się przedtem, więc robię to przynajmniej na pożegnanie - wyjaśnił uczony, którego osiągnięcia były przedmiotem powszechnej zazdrości. - Chciałbym, żebyś mnie mile wspominał. A jeśli przypadkiem spotkasz profesora Bodrina, to tego... może na razie nic mu o mnie nie mów. Ja sam niebawem się z nim skomunikuję, a twoja relacja mogłaby nie być całkiem precyzyjna i on pomyślałby sobie... Chłopiec nigdy się nie dowiedział, co, zdaniem szczęśnika, pomyślałby sobie profesor Bodrin, gdyby jego opowieść o mieszkańcach laboratoriów okazała się mało precyzyjna, bo w tym samym momencie wnętrze jajowatego budyneczku zalało ostre, czerwone światło. - O! Wymyślił jakieś nowe diabelstwo! - zakrzyknął grubas. - Już ja go uspokoję... - rzucił się ponownie w stronę pulpitu. Nagle jednak zahamował. - Ogłaszam alarm - zabrzmiał płynący nie wiadomo skąd spokojny głos. - Nie zidentyfikowany obiekt latający zbliża się do sektora laboratorium. Za obie-ktem podąża załogowy statek kosmiczny. Szybkość obiektu... - Kask! Wkładaj kask! - usłyszał Irek. Ale zachęta była zbyteczna. Chłopiec już mocował do kryzy skafandra przezroczystą osłonę głowy. Nie upłynęło piętnaście sekund, a i on, i gospodarz pracowni mieli na sobie kompletne próżniowe ubiory. - Szybkość eskadry maleje - meldował komputer, który włączał się widać tylko w superwyjątkowych okolicznościach. - Statek podchodzi do lądowania. Nie zidentyfikowany obiekt kołuje nad nim.. Przez pancerne ściany kopuły przebił się przeciągły grzmot, od którego w laboratorium cichutko zabrzęczały wszystkie szczęśniackie automaty. - Poczekaj tutaj! - wykrzyknął Ranghi. - Zobaczę, co się tam dzieje! Otworzył drzwi śluzy, ale zanim zdążył je za sobą za- mknąć, Irek stał już obok niego i, mrugając oczami, spo- glądał na pustynię oraz ciemnorude niebo. - Czy to ty; puszkorobie, narobiłeś bałaganu?! -wrzasnął znany chłopcu głos. Na tle otwartego wejścia do drugiej pracowni stała wysoka postać. Skafander zwisał na niej żałośnie jak żagiel przy bezwietrznej pogodzie. - Właśnie, właśnie - odpowiedział ironicznie grubas. - Zafundowałem sobie nawet w tym celu rakietę. Na tym rozmowa się urwała. Obaj specjaliści-szczęśni-cy byli zbyt zaabsorbowani tym, co działo się o jakieś dwieście metrów od ich laboratoriów, na ganimedzkiej pustyni. Kosmiczny statek stał już pionowo, wsparty na przegu- bowych dźwigarach, które wysunęły się z obudowy jego rufy. Natomiast nad nim, zataczając małe kółka, latał niewielki przedmiot przypominający kometę ścigającą dla zabawy własny, płomienisty ogon. Nagle ta wesoła kometa wzbiła się raptownie wysoko w niebo, wykonała ostatni, ostry skręt i w mgnieniu oka zniknęła, pozostawiając za sobą ślad, podobny do rozpalonej igły. Nie strzelać Z przybyłej tak niespodziewanie rakiety wychynęły prowadnice windy. Przed zamkniętym jeszcze włazem zatrzymała się ogrodzona balustradą platforemka. Chwilę później właz stanął otworem i wypuścił człowieka w próżniowym skafandrze. Nieznajomy pilot rozejrzał się po okolicy. - Gdzie jesteśmy? - spytał. - Jak to gdzie... - zaczął Ranghi, ale przerwał mu piskliwy głos jego sąsiada, rywala i wroga. - Kiedy ktoś zjawia się nie proszony pod czyimś domem, to sam powinien się najpierw przedstawić! Chcę mieć spokój i nie życzę sobie, żeby mi ktoś bez uprzedzenia lądował pod moim nosem... W ogóle sobie nie życzę - poprawił się, w pośpiechu nie wymieniając już szczegółów. - Zrozumiano?! - Nie zwracajcie na niego uwagi - rzekł szybko grubas stojący obok Irka. - Połknął nie tę pigułkę, którą chciał, i teraz cierpi na zaburzenia umysłowe. Jesteście na Ganimedzie... - Ja na zaburzenia?!... Ja?... Ty... ty... - O, widzicie! - ucieszył się Ranghi. - Nie potrafi nawet skończyć prostego zdania. - Nazywam się Arthur Manners - pilot uznał widać, że żądanie chudego złośnika, choć wyrażone tak mało uprzejmie, jest jednak uzasadnione. - Przepraszam bardzo, z kim mam przyjemność?... - Angelus Ranghi. Specjalista-szczęśnik