To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Teraz stałem z ręką zawieszoną w pół drogi do wzdętej powierzchni mlecznej kuli. Pot ze mnie spływał — czułem, ściekał wzdłuż karku, jakby biologiczna ochrona utraciła zdolność dalszej asymilacji nadwyżek wilgoci, jakby bio–blokada potrafiła zmartwieć nie gorzej od ciała. Stałem — nie wiem jak długo. Czas rozwarstwiał się centrycznymi falami świadomości rodzącej myśli i przesuwającej je na peryferie pamięci. Silnej woli starczało mi tylko na to, żeby stać w miejscu. To coś, co swój wzrok ze studni skrzyżowało z moim, z pewnością nie spodziewało się zastać tutaj dwunożnego kuriozum — teraz niepohamowana żądza, dzika żarłoczność i ciekawość jakby mi sparzyły twarz. Nie potrafiłem się oprzeć hipnotycznej pokusie, żeby bez reszty poddać się przenikliwości tego spojrzenia — całym ciałem przytulić się do kuli, przycisnąć mocno roślinną tkankę spłaszczoną na szkle przed mikroskopem i modlić się tak żarliwie, aż nadprzyrodzona osmoza pozwoli mi przeniknąć do wnętrza tego oka. Nie potrafiłem opuścić powiek na własne, szeroko rozwarte oczy. Musiałem patrzeć — ciemnią oka do innej ciemni — jaźnią do jaźni — i kiedy już nic mnie nie mogło zatrzymać, gdy pękały postronki nerwów i wiedziałem, że za chwilę runę twarzą do przodu — to COŚ też zadrżało. Zachwiałem się. Ledwie opanowałem zawrót głowy, lecz ta oznaka fizycznego istnienia również po tamtej stronie, poza siłą wzroku, pozwoliła mi na moment uwolnić się z więzów, przynajmniej na tyle, żeby poruszyć oczyma tak długo skierowanymi ślepo przed siebie. I wtedy dostrzegłem, że tamten zgęstek rozpłaszczył się — do mnie zwrócony ostrą krawędzią — i uniósł się pod górne wybrzuszenie kuli. Z bolesnym wysiłkiem woli opuściłem wzrok. Spód kuli pogłębiony był otworem studni i właśnie ponad jej krawędź wypływało coś jeszcze — zgęstek bliźniaczy z tym, który był przedtem. Wypełzał powoli, najpierw niby do góry zmierzająca gęsta kropla, potem rozpostarł się w spowalniającym ruchy koloidowym roztworze — kielich meduzy, jakby chciał mną dopełnić własną wakuolę — wzrok poczułem jeszcze silniejszy, już nie miało znaczenia, gdzie ja sam mam skierowane oczy. Pewnie dlatego zdołałem je opuścić niżej. Zrozumiałem, że tylko przypadkiem moje stopy trafiały dotąd na równą powierzchnię. Płyta czarnego marmuru była tu, w środku placu, jakby rozerwana potwornym wybuchem. Lodowe bryły walały się wkoło i biała kula wyrastała z ich stosu, ze zbiegu szczelin w spękanej posadzce. Biały korzeń Drzewa—Kosmosu rozsadził twardą polepę, żeby przez otwór wycisnąć ogromną bulwę, białe oko z innego świata zaglądające w stęchłe kazamaty opuszczonego zamczyska. Wyobraziłem sobie silę, która w tym miejscu przebiła skorupę Planety, i nagle zrozumiałem, że jeszcze się nie skończyły ordalia Sijawusza, że trwać będą dopóty, aż wychylę swój kielich — i strach mnie ogarnął potworny — nie mogę już teraz! Ponad tętentem serca i perystaltyką układu bioadaptacji, który daremnie próbował rozsadzić osłonę bioblokady, jak ten korzeń — od wewnątrz ziarna, w tym świecie milczenia i mroku usłyszałem ryk straszny, z piszczał—trachei—żeber puszczony w moje własne gardło — krzyk obcy, jakbym już dostrzegł morderców nasłanych przez Afrasijaba — i wyciągam ramiona przeciw światłu dwóch źrenic pływających w tym oku cyklopa — skrzydła moje — płetwy — tarcze biologicznej ochrony — członki uwięzione w ludzkiej formie — i czuję opętańczy kołowrót — i lecę w objęcia piersi przyjmującej mnie potwornym ciśnieniem — niby kamienny grot kuszańskiej strzały składam pierwotną otchłań mroku w jeszcze pulsujące serce… W CIENIU Siedziałem obwisły w amortyzacyjnym pęcherzu. Tępy wzrok utkwiłem w nieokreślony punkt przestrzeni — między gwiazdami. — …Nie wiem, jak stamtąd wyszedłem — mówił Endo. — Pamiętam tylko, że byłem doszczętnie rozbity. Sam wiesz. A najgorsze, że do teraz nie potrafię wytłumaczyć sobie, czemu to stanowiło dla mnie tak wielkie przeżycie. W tym coś jest, że trzeba specjalnych okoliczności, aby z nas samych, z tajemnych głębin jaźni magiczne salamandry wypełzały na powierzchnię świadomości… niby kości prehistorycznych jaszczurów odsłonięte spod nawarstwień ziemi… Nie wiem, jak długo Endo ciągnie swój monolog. Na moich kolanach spoczywa masywny kask tranzytywizatora. Nie ochłonąłem jeszcze. Nawigatornię „Trieda” wypełnia półmrok zielony, jakby statek dostał się w pułapkę ogromnego liścia, który mrówki tkaczki zwinęły i brzegi zszyły larwianą przędzą. — Przecież musi istnieć logiczne wytłumaczenie. To była tylko garść nasion rzuconych w martwą glebę — głos Endo dociera jak spoza muru głuszącego intonację poszczególnych słów. — Leciałem nad dżunglą. Nie wyobrażasz sobie jej przepychu. Wystarczyło mi to, co zobaczyłem z pokładu starbolta, żeby mi odebrało ochotę do zrozumienia jeszcze czegokolwiek