To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Pisk w słuchawkach i mruganie stosownej kontrolki ostrzegły mnie, że właśnie zainteresował się nami jakiś laser. Cudownie. Koniec marzeń o francuskich naiwniakach. Słyszałem, że pytają o coś, Szamocki odpowiadał, ale... - Grześkowiak, seria z kaemu na południowy zachód. - Co? Tam nikogo... - Strzelaj, kurwa, nie gadaj! Sprzężony z armatą karabin maszynowy błysnął jedną krótką serią, potem drugą. Smugowe pociski pomogły tym z tyłu zorientować się, że nie na nich polujemy. Obróciłem się wraz z pokrywą włazu, próbowałem wypatrzyć sylwetki wozów. Udało mi się tylko z bewupem Szamockiego. Francuzi nadjechali z zachodu i choć teraz byli raczej na północ od nas, wieża nadal mi ich przesłaniała. Przejechaliśmy trzysta metrów. Czterysta... Nikt nie strzelał. Gdyby strzelał, też bym nie zauważył: dla skomputeryzowanego systemu celowania poniżej kilometra właściwie nie ma co mówić o prawdopodobieństwie trafienia. Pocisk trafia i już. Mieliśmy muszkiety przeciw karabinom snajperskim najnowszej generacji, a w dodatku lufy tych muszkietów spoglądały w niewłaściwą stronę. Beznadzieja. - Dobra, Adam. Zwalniaj i skręt w prawo. A jak powiem, ostry zwrot na północ i strzelacie. Jezu. Dobrze, że nie bawił się już w konspirację i powiedział to przez główną radiostację. W Legii służy sporo Słowian, ktoś mógł zrozumieć, ale przynajmniej nie musiałem powtarzać Grześkowiakowi. Nie wiem, czy dałbym radę przekazać to tak, by usłuchał. Ale Kaśka... W jej przypadku nie mogłem udawać, że mnie tu nie ma. - Kasia, trochę wolniej. Zwolniliśmy. Myślałem o rodzicach. Jak to zniosą. I o Ilonie. Czy będzie jej przykro. Będzie, na pewno, przynajmniej tyle dla niej znaczyłem, ale... - Wszystkie odbiorniki na trzeci kanał. Szykuj dymne. Wiecie, jak odpalić? Wszystkie, a więc i jego. Czyli koniec zabawy w ciuciubabkę. Przechodzimy od słów do pocisków. - Wiemy. - Jakoś wziąłem się w garść, wypchnąłem z głowy szarooką wampirzycę. - Kaśka, skręć w prawo. Skręciła. O nic nie pytała. Kochana dziewczyna. To ją powinienem... Wtedy, na ławce przed Domem Kultury Kolejarza spieprzyłem nie tylko okazję. Może spieprzyłem także całe życie. Albo i dwa. Albo i trzy - przecież jeśli zabiją nas teraz, to i jej córce się dostanie. Zawiodłem ją. Jeśli nie była porządnie wstawiona, to ten gest z głową na mych kolanach musiał ją sporo kosztować. A brak odzewu jeszcze więcej. Upokorzyłem ją wtedy, a teraz zabijałem. Gdybym zareagował jak trzeba, wziął za rękę, pomógł przeleźć przez płot i kochał się z nią na działkach, nasze życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiem jak. Ale na pewno nie rozstrzelano by nas z francuskiej armaty kalibru 105. - Uwaga... Szamocki. Czujnik opromieniowania milczał, lecz to niewiele znaczyło. Teren był pofałdowany, właśnie wtaczaliśmy się w kolejną nieckę. Jeśli legioniści jechali za nami, laser nie mógł być w użyciu: bez stabilizatora wiązka miotałaby się jak szalona, kierowana to w niebo, to tuż przed koła. Ale na pewno obserwowali nas uważnie. I na pewno wszystkie atuty, z prawem pierwszego strzału na czele, były po ich stronie. - Jak zrobię zadymę, sam się oślepię. Grześkowiak. Prawie go nie poznałem: coś dziwnego stało się z jego głosem. - Uwaga - powtórzył Szamocki. Nos bewupa zadarło, znaleźliśmy się wyżej i nagle ich zobaczyłem. Całą trójkę. BWP był ze dwieście metrów od naszej prawej burty. Wciąż jechał na południe, ale wieża spoglądała nawet nie na zachód, tylko już trochę za siebie. Może pół kilometra dalej, kiwając do taktu długimi lufami, dwa krępe wozy rozpoznawcze pokonywały fałdy piaszczystego bezdroża. Buchający na boki kurz dowodził, że jadą szybko. Potem, kiedy słuchawki zawibrowały nerwowym „już!”, dostrzegłem coś jeszcze: że ten z tyłu ma o wiele dłuższą lufę. Oglądałem ją z półprofilu. Jechali szybko i przynajmniej jeden szykował się do ostrzeliwania skrytych na zachodzie terrorystów. Dali się nabrać. Zaufali nam. Przynajmniej w połowie. Polskie szachownice na wieżach, natowski kamuflaż, radiostacja pracująca na kodowanym, natowskim kanale... Uwierzyli. Zyskaliśmy szansę. Nieuchronna egzekucja zmieniła się w walkę. Chyba dość uczciwą. To oni oddali pierwszy strzał. Jeśli strona potencjalnie silniejsza strzela pierwsza, wolno mówić o uczciwej walce. - Skręt! - krzyknąłem. I od razu potem: - Stop! Kaśka zrobiła coś, czego kierowca bewupa powinien unikać jak ognia: jadąc szybko, szarpnęła wolantem, zmuszając wóz do skrętu po minimalnym promieniu. Połączenie tej techniki z piaszczystym podłożem może skończyć się zgubieniem gąsienicy i podczas krótkiego kursu Sławek ostrzegał ją przed tym co najmniej z dziesięć razy. Grzmotnąłem o coś głową. Na szczęście byłem w hełmofonie, więc zamiast świeczek ujrzałem sylwetkę stara - nagle zjawił się obok, przekrzywiony jakiś, nieruchomy, rozmazany gałęziami saksaułu, w którego kępę się wpakował. Nie miałem czasu ani patrzeć, ani zastanawiać się, co tam robi. Wóz Szamockiego kończył półobrót, równie ciasny jak ten nasz, tyle że wykonany na znacznie mniejszej prędkości. Prawie zdążył. Prawie. Jego działko plunęło ogniem pół sekundy po armacie prowadzącego AMX-a. Pół sekundy to dużo. Na Dzikim Zachodzie tyle właśnie odróżniało partacza od mistrza rewolweru. Któryś z legionistów - może dowódca, może celowniczy - zobaczył gwałtownie odwracający się wóz, zrozumiał, na co się zanosi, i podjął decyzję. Chyba słuszną. Dystans był niewielki, pancerze symboliczne w porównaniu z siłą rażenia pocisków. Pierwszy, nawet oddany w pośpiechu strzał, powinien być celny i dlatego lepiej było strzelać jak najszybciej, choćby i kosztem precyzji. Trafili obaj. 0313 oberwał pierwszy