To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ale twoją duszę pochłonie cień. Słuchaj uważnie! Ukryj me słowa głęboko! Rigga cię ocali, ponieważ łączy nas więź. Ale nie mogę uczynić nic więcej. Rozumiesz? Czekaj na władcę zrodzonego w ciemności. To jego dłoń cię uwolni, choć on o tym nie wie... – Co to, do licha?! – ryknął czyjś głos. Rigga zwróciła się w stronę traktu. Jeden z jeźdźców zwolnił. Jasnowidząca puściła włosy dziewczyny. Ta zatoczyła się do tyłu, potknęła o kamień przydrożny i runęła na ziemię. Kiedy podniosła wzrok, jeździec oddalał się już kłusem, a na jego miejsce przybył następny. – Zostaw tę ślicznotkę, starucho – warknął. Przemykając obok, pochylił się, wyciągnął otwartą dłoń i walnął żelazną rękawicą w głowę Riggi. Staruszka zatoczyła się i padła ciężko na uda córki rybaka, która głośno krzyknęła. Po twarzy kobiety spływała strużka karmazynowej plwociny. Dziewczyna pisnęła głośno, odpełzła kawałek po żwirze, zrzuciła z siebie ciało Riggi i dźwignęła się na kolana. Przepowiednia staruszki zapadła w jej umysł, ciężka jak kamień i ukryta przed wzrokiem. Dziewczyna przekonała się, że nie pamięta ani jednego słowa jasnowidzącej. Złapała wełniany szal Riggi i przetoczyła ją ostrożnie na drugi bok. Połowę twarzy staruszki zbroczyła wypływająca zza ucha krew. Plamy pokrywały również pomarszczony podbródek oraz usta. Oczy spoglądały w pustkę. Córka rybaka odsunęła się, niezdolna zaczerpnąć tchu. Rozejrzała się wokół zdesperowana. Kolumna żołnierzy odjechała, pozostawiając po sobie jedynie kurz oraz odległy tętent kopyt. Rzepy Riggi wysypały się na drogę. Między stratowanymi jarzynami widać było pięć łojowych świec. Dziewczyna pochwyciła z wysiłkiem haust pełnego pyłu powietrza. Wytarła nos i rozejrzała się za swym koszem. – Mniejsza o świece – wymamrotała dziwnym, ochrypłym głosem. – Już po nich, prawda? Zostały tylko stare kości. Mniejsza z tym. – Poczołgała się ku zwojom sznurka, które wypadły z pękniętego kosza, a gdy przemówiła znowu, jej głos brzmiał młodo, tak jak zawsze. – Potrzebujemy sznurka. Będziemy pracowali całą noc i zrobimy nową sieć. Tatunio czeka. Stoi przy drzwiach i patrzy na ścieżkę. Czeka na mnie. Nagle umilkła. Przeszył ją dreszcz. Słońce niemal już zaszło. Z cieni sączył się nietypowy dla tej pory roku chłód, który zalał trakt niczym woda. – To teraz – wychrypiała cicho, głosem, który nie należał do niej. Na jej bark opadła spowita w miękką rękawicę dłoń. Córka rybaka pochyliła się, przerażona. – Spokój, dziewczyno – zabrzmiał męski głos. – To koniec. Nie można już jej pomóc. Podniosła wzrok. Nachylał się nad nią odziany w czerń mężczyzna o twarzy skrytej pod kapturem. – Ale on ją uderzył – zaprotestowała dziecinnym głosem. – A ja muszę wiązać sieci z tatuniem... – Wstawaj już – rozkazał mężczyzna, chwytając ją pod pachy dłońmi o długich palcach. Wyprostował się i bez wysiłku podniósł dziewczynę. Nim postawił ją na ziemi, zamachała w powietrzu obutymi w sandały stopami. Zobaczyła drugiego mężczyznę, który był niższy i również ubrany na czarno. Stał na drodze, odwrócony do niej plecami, i spoglądał w ślad za żołnierzami. – Marne to było życie – odezwał się piskliwym głosem, nadal nie patrząc na dziewczynę. – Mizerny talent, dawno już pozbawiony daru. Och, mogłoby się jej udać jeszcze raz, ale tego już się nie dowiemy, prawda? Córka rybaka podeszła do torby Riggi i wzięła jedną ze świec. Gdy się wyprostowała, jej oczy nabrały nagle twardego wyrazu. Splunęła na drogę. Niższy mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę. Wydawało się, że pod jego kapturem kryją się tylko cienie. Dziewczyna cofnęła się o krok. – To było dobre życie – wyszeptała. – No wiesz, miała te świece. Pięć świec. Po jednej dla... – Nekromancja – przerwał jej nieznajomy. – Widzę je, dziecko. Rozumiem, co oznaczają – wtrącił łagodnie wyższy z mężczyzn, który wciąż stał u jej boku. Niższy żachnął się gniewnie. – Wiedźma udzieliła schronienia pięciu wątłym, słabym duszom. To nic wielkiego. – Uniósł głowę. – Słyszę je. Wołają ją. Oczy córki rybaka wypełniły się łzami. Z czarnego kamienia, który zapadł w jej umysł, wypłynął niewysłowiony ból. Otarła policzki. – Skąd się tu wzięliście? – zapytała nagle. – Nie widziałyśmy was na drodze. Stojący obok mężczyzna zwrócił się ku wysypanemu żwirem traktowi. – Byliśmy po drugiej stronie – wyjaśnił z nutą wesołości w głosie. – Czekaliśmy, tak samo jak wy. – Tak jest, po drugiej stronie – zgodził się z chichotem drugi. Ponownie spojrzał na drogę i uniósł ręce. Gdy z góry opadła ciemność, dziewczyna zaczerpnęła tchu