To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Miotał się wszerz i wzdłuż języka angielskiego niczym samotny, pogrążony w błogim samozadowoleniu Latający Holender. Steinbeck, przerwa, Chaucer, przerwa, zdanie główne, a tuż przed obiadem jeszcze funkcja rzeczownika odsłownego. Jego palce były żółte od kredy, nie od nikotyny, ale to również świadczyło o tym, że padł ofiarą nałogi trudnego do wyleczenia. Dzieci nie podziwiały go ani nie kochały, bo nie był geniuszem kryjącym się w wiejskim zakątku Ameryki i czekającym na chwilę, kiedy go odkryją, lecz wielu spośród jego uczniów zaczęło go z biegiem czasu darzyć dużym szacunkiem, najbystrzejsi zaś zrozumieli dzięki niemu, że nawet z pozoru najdziwaczniejsza, najskromniejsza pasja jest czymś bardzo, ale to bardzo cennym. Lubił swoją pracę. Teraz wsiadł do samochodu i uruchamiając silnik, nacisnął za mocno pedał gazu, w wyniku czego zalał świece. Odczekawszy chwilę ponowił próbę, tym razem z sukcesem, po czym nastawił radio na stację nadająca non stop rock and rolla i rozkręcił na cały regulator. Według niego rock and roll to była wspaniała muzyka. Wycofał samochód, tym razem dodając za mało gazu, w związku z czym silnik zgasł, więc musiał uruchomić go po raz trzeci. Mieszkał w małym domku przy Taggart Stream Road. Miał niewielu przyjaciół, a że nigdy się nie ożenił, nie posiadał także rodziny, jeśli nie liczyć pracującego w jakiejś firmie naftowej brata, który mieszkał w Teksasie i nie odpisywał na listy. Był samotnym człowiekiem, lecz samotność nie wycisnęła na nim żadnego piętna. Przyhamował przed żółtym migającym światłem na skrzyżowani Jointer Avenue z Brock Street i skręcił w kierunku domu. Cienie z każdą chwilą stawały się coraz dłuższe, a ciepły, słoneczny dzień rozbłyskiwał złotymi barwami jakby przeniesionymi z jakiegoś impresjonistycznego obrazu. Zerknął w lewo, w kierunku Domu Marstenów, po czym natychmiast wrócił tam spojrzeniem. - Okiennice - powiedział na głos do pustego, wypełnionego jazgotem muzyki wnętrza samochodu. - Założyli nowe okiennice. We wstecznym lusterku dostrzegł, że przed domem stoi zaparkowany samochód. Pracował w Salem od 1952 roku i nigdy wcześniej nie zauważył niczego takiego. - Czyżby ktoś tam zamieszkał? - mruknął w pustkę i nacisnął energiczniej pedał gazu. 16 18.00. Bili Norton, ojciec Susan i urzędujący przewodniczący walnego zebrania mieszkańców Salem, stwierdził ze zdziwieniem, że bardzo polubił Bena Mearsa. Bili był potężnym, ciemnowłosym mężczyzną, zbudowanym jak duża ciężarówka, ale zupełnie nie otyłym, mimo przekroczonej wyraźnie pięćdziesiątki. Będąc w jedenastej klasie, za zgodą rodziców wstąpił do marynarki, gdzie mozolnie piął się w górę szczebel po szczeblu, niemal w ostatniej chwili zdając egzaminy końcowe w czymś stanowiącym odpowiednik szkoły średniej. Miał wtedy dwadzieścia cztery lata. Nie był zaślepionym, gburowatym antyintelektualistą, w jakich zamienia się wielu prostych ludzi, którzy z takich lub innych przyczyn nie mogą albo nie chcą uzyskać solidniejszego wykształcenia, ale nie miał również cierpliwości do „pięknoduchów”, jak określał długowłosych chłopców o cielęcym spojrzeniu, których Susan czasem przyprowadzała ze szkoły. Nie miał nic przeciwko ich włosom czy strojom; niepokoiło go przede wszystkim to, że żaden z nich nie wydawał się zdolny do konkretnego, opierającego się na realiach myślenia. Nie podzielał sympatii, jaką jego żona żywiła wobec Floyda Tibbitsa, z którym Susie chodziła niemal od ukończenia szkoły, lecz na pewno nie można było powiedzieć, żeby go nie lubił. Floyd miał niezłą, samodzielną posadę w Falmouth i Bili uważał go za w miarę rozsądnego chłopaka. Poza tym pochodził z Salem, ale to samo można było powiedzieć o tym Mearsie - w pewnym sensie, rzecz jasna. - Tylko nie zacznij mu od razu wykładać swojej teorii o „pięknoduchach” - powiedziała Susan, podrywając się na dźwięk dzwonka. Miała na sobie jasnozieloną, letnią sukienkę, a jej przystrzyżone i ułożone u fryzjera włosy były zgarnięte do tyłu i związane dużą, zieloną wstążką. Bili roześmiał się. - Mówię o nich to, co myślę, kochanie. Nie bój się, postaram się nie zrobić ci wstydu. Zresztą, chyba mi się to raczej nie zdarza, co? Posłała mu niepewny, nerwowy uśmiech i poszła otworzyć drzwi. Wprowadziła szczupłego mężczyznę o delikatnej twarzy i ze strzechą kruczoczarnych włosów, bez wątpienia świeżo umytych, choć mających tendencję do przetłuszczania. Sposób, w jaki był ubrany, wywarł na Billu jak najlepsze wrażenie: nowe, czyste dżinsy i biała koszula o podwiniętych do łokci rękawach. - Ben, to moi rodzice, Bili i Ann Norton. Mamo, tato, to jest Ben Mears