To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Ujętemu uciekinierowi wdziewano czapkę błazna, zakładano tabliczkę z napisem „Hurra, ich bin wieder da" (hura, znów tu jestem) i kazano obchodzić bloki na oczach stojących w szyku więźniów. Nieszczęśliwiec wystukiwał na bębnie swą ostatnią ponurą pieśń. Co - dzień kompania wynosiła z piwnic bloku 28 w pakach-trumnach zmarłych kolegów i oddawała na żer płomieni krematoryjnych lub wywoziła na „rolwagach" ciała zamordowanych w „Kiesgrube" (żwirowni). Więzień obozu oświęcimskiego musiał zdawać sobie namacalnie sprawę, jaki los zgotował mu zaborca w tym piekle. A żeby nam było weselej umierać, graliśmy żywym i umarłym Marschmusik. Pogarda śmierci była zjawiskiem niemal powszechnym. Przed strzałem w potylicę albo pod pętlą szubienicy skazaniec najczęściej wykrzykiwał donośnym głosem, że Polska jeszcze nie zginęła. Dzięki przynależności do orkiestry obozowej cały zespół muzyków pracował w kartoflami, by w każdej chwili na wezwanie kapelmistrza podnieść się z ław i stanąć w gotowości do koncertu, jak życzyć sobie tego mógł Lagerfiihrer Fritsch. Okna kartoflami skierowane były na żwirownię, skąd bezustannie dochodziły naszych uszu krzyki Vorarbeiterów i jęki katowanych więźniów przy morderczej, bezużytecznej pracy. Któregoś dnia, pod koniec lipca 1941 r., żwirownię zapełnił transport około 80 ludzi — jeńców wojennych ze Związku Radzieckiego. Czterech uzbrojonych esesmanów stało u narożników żwirowni, a czterech kapów, wśród nich jeden o przezwisku Kazek Kuternoga, uganiało się wśród pracujących jeńców ze styliskami od kilofów w garści i okładało nimi grzbiety i głowy jeńców. Nie była to praca, lecz masowy mord. Do południa połowią jeńców leżała z rozwalonymi czaszkami, a pod koniec dniówki zamordowany został ostatni człowiek z całego transportu. Kapo kartoflami, niemiecki komunista, ściskał oburącz parapet okna, przylgnął czołem do szyby, mamrotał przekleństwa na swój naród i zgrzytał zębami w bezsilnej wściekłości. Gdy akcja dobiegła końca, Rapportfiihrer i Blocfiihrer policzyli dokładnie zabitych przed wywiezieniem ich do krematorium, chociaż nie byli oni ujęci w ewidencji przychodowej. Ordnung muss sein (porządek musi być)! Z początkiem sierpnia 1941 r. kilkakrotnie zemdlałem przy pracy w kartoflami i koledzy z orkiestry zanieśli mnie do Kran-kenbau. Zachorowałem na tyfus plamisty, siedem dni i siedem nocy byłem nieprzytomny i majaczyłem, pogrążony w makabrycznych snach. W dużej sali bloku 19a odkryłem nowych kolegów. Byli tam Mikuszowie — ojciec i syn Józef, Rafał Kocik z Chorzowa i wielu innych. Kiedy — wyniszczony do ostatnich granic — zdobyłem się na wysiłek do czołgania się do okna, rozpoznałem wśród przechadzających się pod blokiem Czesia Anioł-kiewicza. — Nie martw się, pomożemy ci! — zawołał i uśmiechnął się, ukazując wyszczerbione zęby. Odtąd wędrowały do mnie na sznurku porcje chleba lub zupy w menażce, a po pewnym czasie powitałem uradowany swoje skrzypce. — Żebyś nie wyszedł z wprawy i powrócił zdrów do orkiestry! — dopowiedział Czesio z uśmiechem. Pomoc ze strony orkiestry służyła zarówno mnie, jak i moim najbliższym kolegom. W bloku tyfusowym miał już ktoś harmo- I 130 131 nijkę ustną. Lipiński po przejściu kryzysu tyfusowego grał tęskne melodie na saksofonie tenorowym. Kiedy i mnie natchnienie dopisało, wygrywałem na skrzypcach skoczne oberki dla dodania sobie i innym odwagi. Stan liczbowy bloku zmieniał się ustawicznie. Jednych, jak sztubowego Lewandowskiego, zabrano na rozstrzelanie. Potem całą grupę, a wśród nich Mikusza seniora, wywleczono na śmierć w1 pierwszej komorze gazowej bloku 11. Około 85% chorych nie wytrzymało kryzysu. Ciała ich zrzucano jak kłody z prycz, a potem ze schodów lub okien na spalenie w krematorium. Wyjść stąd jak najprędzej — było moim ustawicznym pragnieniem, tym bardziej że wśród ozdrowieńców grasowali tak zwani lekarze, esesmani przeprowadzający na więźniach rozliczne eksperymenty. Na co im moja czarna jak smoła krew, ściągana dwukrotnie z żyły do ampułek? Z początkiem października, po kąpieli w basenie z roztworem lizolowym, przeniesiono mnie wreszcie na kwarantannę do bloku 11. Blok 11 — symbol zwyrodnienia i wyrafinowania całego systemu władców spod znaku swastyki, cyniczne kpiny z humanitaryzmu, z opinii świata, przedsionek śmierci dla tych, którzy przestąpili jego progi, koszmarne wspomnienie nielicznych, którzy przeżyli. Tam oczekiwali śmierci skazańcy, tam odbywano karę osławionego Stehbunker. Na parterze mieściła się Strafkompanie — kompania karną, grupa najnieszczęśliwszych ludzi w tym obozie, izolowanych od reszty więźniów. Przydzielano im najcięższe roboty pod nadzorem krwawych bandytów, a racje żywnościowe były mocno uszczuplone w porównaniu z normą głodową, obowiązującą ogół. Nikt z SK nie miał prawa zamienić słowa z więźniem innej kategorii. Duże czerwone i czarne punkty na marynarkach i spodniach tych ludzi czyniły ich podobnymi do tarcz strzelniczych