To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.

Nie mogłem oderwać od niej oczu. Znasz przyciągającą siłę zwierciadła i niezrozumiałą potrzebę robienia przed nim grymasów? To ciało wydawało się zwierciadłem. Widziało się w nim swoją twarz... Nie mogłem zmusić się, by odejść. Zdawało się, że będę tak stał bez końca. To, co w żyjących było zgrozą, w umarłym nabierało cech ohydy... Nie mam do Niego żalu, że umarł. Ale nie mogę wyrwać z serca urazy, że w taki sposób mógł umrzeć! Na tym słupie umierały dziesiątki ludzi. Tak samo chrapali, rzęzili, zanosili się czkawką, zgrzytali zębami... A potem obwiśli... Nic Mu nie przyszło z mojej bliskości. Umiera się samemu... Nie usłyszałem ostatniego westchnienia Rut, jak słyszałem Jego krzyk... A przecież tak podobnie umierali, jakby obok siebie... Z dala ode mnie - i bardzo blisko... Jakby ich śmierć... Zwróciłem głowę na człowieka na krzyżu z prawej strony. Rzęził i dyszał. Pamiętam, co On jemu powiedział... Tylko takie słowa mówił... Jego śmierć i Jego życie były zawsze jednym błogosławieństwem... A przecież - umarł. Prawda, nierozsądne były bunty Hioba. Dla spierających się nie ma odpowiedzi! A jeżeli On chciał wziąć na siebie całą tę ohydę?... Tyle razy mówiłem: "Dlaczego to mnie spotyka? Właśnie mnie? A może jest inaczej: może to spotyka nie tego, co zawinił, ale tego, co kocha?" Lecz ja tak mało kocham... Tak źle kocham... Nie żyje... Dzień wraca do swoich codziennych trosk i lęków. Teraz wiem: zacznę sobie wyobrażać, jakie będą skutki moich słów na posiedzeniu Sanhedrynu... Ten, kto umiera, idzie przynajmniej do królestwa ciszy. Może do Jego Królestwa... Gdybyż ono mogło istnieć - mimo tej śmierci! Co bym dał, gdyby On tak samo jak temu zbójowi powiedział był Rut - i gdybym to mógł był słyszeć! Rudy mrok wreszcie się rozproszył i słońce wymotało się z oparów, nalane czerwienią, jakby złe czy zawstydzone. Siejąca mrok chmura zasunęła się za Górę Oliwną, pozostawiając po sobie w powietrzu zapach, jaki bywa po rozdzieranej piorunami burzy. Znasz to uczucie? Zdaje się nam, że coś się koło nas stało, lecz my ciągle jeszcze nie wiemy, co to było. Targał mną niepokój, nie mogłem się niczym zająć. Śpiesznie wróciłem do domu. Poszedłem do izby na górę. Tu wszystko było nietknięte, jak zostało po ich wyjściu w nocy. Służba niczego jeszcze nie sprzątnęła. Na stole leżał lniany obrus, tu i tam sfałdowany, na nim stały dzbanki, czarki i miski, walały się ułomki chleba i kości. Blask słońca spoczywał na stole ciężko jak spracowana dłoń. Rytualne płaszcze i kije podróżne leżały rzucone w kącie obok dużej miski do obmywania nóg i dzbanka z wodą. Siadłem na ławie zamyślony. Patrzyłem na dużą czarę, z której pił Nauczyciel i z której dawał pić innym. Lśniła w słońcu, jakby ociekała miodem. Musiałem wstać, pochylić się nad nią, by się przekonać, że nic w niej nie ma, tak bardzo mi się wydawało, że coś się w niej burzy i bulgocze. A naprawdę nie było w niej nic: stała próżna i pusta jak wypalony kaganek. Byłem tak zatopiony w myślach, że nie usłyszałem kroków na schodach i dopiero gdy poczułem dotknięcie na ramieniu, podniosłem głowę. To był Józef. Obok niego zobaczyłem Jana syna Zebedeusza. Miał twarz pobladłą, zapuchniętą, skrzywioną płaczem. Potargane włosy spływały mu na czoło, długie rzęsy łopotały szybko jak skrzydła uciekającego ptaka. Poczułem, że przyszli, aby mnie do czegoś wezwać. Lecz ja pragnąłem tylko ciszy i zapomnienia. Zapytałem niechętnie: - Czego chcecie? Józef usiadł przy mnie na ławie, położył dłonie na rozsuniętych kolanach. - Nie wiem, czy już do ciebie doszło, że On nie żyje... - powiedział. - Umarł prędko. Ten chłopak słusznie mówi, że gdy wiadomość o tym dojdzie do Kajfasza, arcykapłan gotów przypomnieć Piłatowi o przepisie Zakonu, który żąda pogrzebania ciała skazańca przed zmierzchem. Wtedy rzucą je do wspólnego dołu. Myślę, że temu Człowiekowi należy się uczciwy pogrzeb, nieprawdaż? A więc jeżeli chcesz, musimy zaraz iść do prokuratora i prosić go, by nam wydał ciało. Czasu niewiele. Za godzinę rozpocznie się szabat. Podniosłem na Józefa znużony wzrok. - Chcesz prosić o Jego ciało? Piłat na to się nie zgodzi... - zapewniłem, chcąc się odruchowo uwolnić od tego zamiaru. - E, może się zgodzi... - powiedział. - Zażąda na pewno pieniędzy, ale powinien się zgodzić. W każdym razie można spróbować. Wydaje mi się, że szanowałeś tego Człowieka... - Tak, oczywiście że tak... - bąkałem. Dalej szukałem jakiegoś wykrętu. Byłem przerażony tą perspektywą pójścia zaraz do prokuratora, targowania się z nim o ciało, wzięcia na siebie kłopotu pogrzebu, narażania się raz jeszcze saduceuszom i chaberim. To był wysiłek nad moje siły! - Piłat nie zechce dziś z nami rozmawiać - rzekłem. - Jest wściekły. To okrutnik, pijak, zachowuje się jak żołdak. Gotów na nas wylać swój gniew... Józef patrzył na mnie uważnie. - To nie jest wykluczone - przyznał. - Znam go dobrze... Ale ten chłopak tak prosi. Tam także pod krzyżem jest Matka tego Jezusa i jakieś kobiety... Zgodziliśmy się z tym, że Jego skazano niewinnie. Trzeba postępować tak, jak się myśli. Ale rzeczywiście - może będzie lepiej, gdy pójdę do Piłata sam. Prowadziłem z nim nieraz rozmowy. Nigdy go o nic nie prosiłem... Poderwałem się z ławy. - Sam nie możesz iść! - wykrzyknąłem. - Skoro się upierasz... - Jego śmierć uczyniła mnie człowiekiem drżącym przed każdym nowym wysiłkiem. - Skoro się upierasz... - powtarzałem ze złością, zapominając o tym, że jeżeli Józef chce starać się o wykupienie ciała Nauczyciela, robi to niewątpliwie przede wszystkim dla mnie. - To się źle skończy, zobaczysz... - gderałem. - Cóż z tego, że Go pogrzebiemy, gdy nie mogliśmy Go obronić?! Ale ty zawsze, kiedy się uprzesz... - Chodziłem po izbie krokiem pełnym złości. Zatrzymałem się, bo mi się znowu wydało, że złocona czara, z której pił Nauczyciel, pełna jest kipiącego płynu. Oczywiście to było tylko złudzenie. Ale ono skierowało moje myśli znowu ku Zmarłemu. Moje rozdrażnienie wydało mi się nagle czymś wstrętnym: jakbym targował się o asa z żebrakiem... "On umarł - uświadomiłem sobie - bo nie chciał ustąpić. Może nie był tym, za kogo Go uważano i za kogo On sam się uważał. Lecz przecież zginął jak bohater... Józef ma rację. Trzeba to bohaterstwo uczcić..." - Naprawdę pójdę sam... - spokojnie przekonywał mnie Józef. - Jesteś zmęczony... - Nie! Nie! - zagłuszałem w sobie lęk. - Idę z tobą. Chodźmy. Ulice były tak zatłoczone, że trudno się było nimi przepchnąć