To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
— Jak nazywa się to miasto, chłopcze? — zapytał Maurycy, siadając na skale i spoglądając w dół. Za jego plecami szczury kolejny raz przeliczały pieniądze, układając je w stosy obok skórzanej torby. Robiły to każdego dnia. Było coś takiego w Maurycym, że — choć nie miał kieszeni — czuło się konieczność codziennego sprawdzania stanu kasy. — Nazywa się Lśniący Zdrój — odparł chłopiec, sprawdzając w przewodniku. — Aha... czy powinniśmy tam jechać, jeśli trzeba zejść z drogi, by się tam dostać? — zapytała Ślicznotka, odrywając się od liczenia. — No, Zdrój nie oznacza, że trzeba zejść z drogi — wyjaśnił Maurycy. — To słowo oznacza źródło. — Więc powinno nazywać się Lśniące Źródło, czyż nie? — zapytał Obwarzanek. — Nie, nie, mówią Zdrój, ponieważ... — zadziwiający Maurycy zawahał się, ale tylko przez chwilę — kąpiel w tym źródle jest zdrowa, rozumiecie? To bardzo schowane miejsce. W pobliżu nie ma żadnych innych źródeł. I oni są ze swojego bardzo dumni. Pewnie nawet trzeba kupić bilet, żeby je zobaczyć. — Czy mówisz nam prawdę, Maurycy? — zapytał Niebezpieczny Groszek. Zadał to pytanie bardzo grzecznie, ale wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę chce powiedzieć: “Ty nie mówisz prawdy, Maurycy”. No właśnie... Niebezpieczny Groszek. Twardy orzech do zgryzienia. Maurycy myślał nieraz, że w dawnych czasach nawet by mu się nie chciało ruszyć tak małego, bladego i w ogóle wyglądającego na schorowanego szczurka. Teraz spojrzał w dół na niepozorne stworzonko o śnieżnobiałym futerku i różowych oczkach. Niebezpieczny Groszek nie mógł mu odpowiedzieć spojrzeniem, ponieważ był krótkowidzem. Oczywiście ślepota nie jest wielkim utrudnieniem dla kogoś, kto i tak większość czasu spędza w ciemnościach i ma zmysł węchu równie silny jak wzrok, słuch i zdolność mowy złożone razem do kupy. Przynajmniej tak się Maurycemu zdawało. Groszek zawsze, w każdych warunkach odwracał się w jego stronę, kiedy kot coś mówił. To było niesamowite. Maurycy znał pewnego ślepego kota, który często nabijał sobie guza, ale Niebezpiecznemu Groszkowi nigdy się to nie zdarzało. Przewodnikiem stada nie był Niebezpieczny Groszek, tylko Szynkawieprz — duży, groźny, okryty bliznami. Niespecjalnie mu się podobało, że tak dużo myśli, a już zupełnie nie lubił tego, że może rozmawiać z kotem. Był już dość stary, kiedy nadeszła Przemiana, jak to nazywały szczury, i powtarzał, że jest już zbyt stary, by się zmieniać. Rozmowy z Maurycym pozostawił Niebezpiecznemu Groszkowi, który urodził się tuż po Przemianie. Poza tym ten biały szczurek był sprytny. Niesamowicie sprytny. Za sprytny. Kiedy Maurycy rozmawiał z Groszkiem, musiał bardzo uważać. — To zadziwiające, ile ja wiem — rzekł powoli Maurycy, mrużąc oczy. — Tak czy siak, miasto wygląda na miłe. Zasobne, powiedziałbym. A więc zrobimy tak... — Hmmm... Maurycy nienawidził tego dźwięku. Jeśli istniał jakiś gorszy dźwięk od tego, który zwiastował, że Groszek zada jedno ze swoich dziwnych pytań, to tylko chrząknięcie Ślicznej. Zawsze oznaczało, że szczurzyca ma zamiar powiedzieć — bardzo cichutko — coś, co mu zepsuje humor. — Tak? — zapytał nerwowo. — Czy naprawdę musimy ciągle to robić? — zapytała. — No cóż, oczywiście, że nie — odparł Maurycy. — Ja w ogóle nie muszę tutaj być. Przecież jestem kotem. Kotem o wielu zdolnościach, prawda? Mógłbym mieć całkiem spokojną pracę u jakiegoś magika. Albo na przykład u brzuchomówcy. Jest nieskończenie wiele rzeczy, które mógłbym robić, ponieważ ludzie lubią koty. Ale tylko dlatego, że jestem niesamowicie głupi i dobry, postanowiłem dopomóc bandzie szczurów, które... powiedzmy to sobie szczerze, nie stoją na pierwszym miejscu wśród ulubieńców ludzi. Teraz przypomnę ci, że niektórzy z was — tu łypnął żółtym okiem na Groszka — mieli pomysł, by wybrać się na jakąś wyspę i rozpocząć budowę czegoś w rodzaju szczurzej cywilizacji. Pomysł uważam za bardzo, bardzo... podziwu godny, ale potrzebujecie... przecież już to wam mówiłem. — Potrzebujemy pieniędzy, Maurycy — odparł Groszek — tylko że... — Pieniądze. Zgadza się, bo co możecie mieć za pieniądze? — rozejrzał się po szczurach. — Zaczyna się na Ł — podpowiedział. — Łodzie, Maurycy, ale... — No a ponadto potrzebujecie narzędzi, jedzenia i oczywiście... — Orzechy kokosowe — odezwał się nagle wyglądający na głupka chłopiec, który siedział obok i czyścił flet. — O, czyżby ktoś coś powiedział? — zdziwił się Maurycy. — Co wiesz na ten temat, chłopcze? — Orzechy kokosowe bierze się z bezludnych wysp — odparł chłopiec. — Mówił mi człowiek, który je sprzedawał. — Jak się je bierze? — zapytał Maurycy. Na gruncie orzechów kokosowych nie czuł się zbyt mocno. — Nie wiem. Po prostu. — No cóż, przypuszczam, że rosną na drzewach, prawda? — zapytał sarkastycznie Maurycy