To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
Siedział oparty plecami o płaski głaz, wyciągnąwszy przed siebie bose stopy. Bezwładnie opuścił ramiona i smutno zwiesił głowę, całą postawą wyrażając najgłębszą rozpacz. Spory kawałek dalej na drodze leżał samotny but, jakby odrzucony z gniewem. Coś dziwnego się tutaj dzieje, pomyślał Kedrigern i postanowił rozwiązać intrygującą zagadkę. Odchrząknął i przemówił najuprzejmiejszym tonem: – Pozdrawiam pięknie, wędrowcze. Czy coś się stało? Na pierwsze słowo młody mężczyzna poderwał głowę. Odgarnął do tyłu splątane, kruczoczarne włosy i spojrzał na Kedrigerna wielkimi, smutnymi, brązowymi oczami. – Popatrz tylko, panie, jak okulałem od klątwy wrośniętych paznokci, a nie minęło jeszcze dziesięć dni, odkąd Czarny Ivor Gruffydd mnie przeklął – rzekł głębokim, dźwięcznym głosem, jednocześnie jakby śpiewał i deklamował. – Wrośnięte paznokcie bywają bardzo bolesne, zwłaszcza jeśli trzeba dużo chodzić – przyznał Kedrigern ze współczuciem. – To szczera prawda. Zaś cerddor musi dużo chodzić, że nie wspomnę już o noszeniu harfy i dobywaniu z niej wciąż nowych słodkich dźwięków, inaczej bowiem będzie zmuszony sypiać w lesie i żywić się orzechami i jagodami – żałośnie zaintonował młody mężczyzna. – Ach... jesteś więc minstrelem. – Teraz jestem minstrelem. Lecz pomimo mej młodości prawie już zostałem bardd teulit, nadwornym bardem wielkiego pana, i zajmowałbym teraz to zaszczytne stanowisko, gdyby nie podłe, niegodne intrygi Gruffyddów, którzy ukradli to, co mi się sprawiedliwie należało, i oddali sklamrzącemu ciastogębemu Rudemu Gruffyddowi. Oszołomiony Kedrigern potrząsnął głową. – Myślałem, że to Czarny Ivor cię przeklął. Skąd tu się wziął Rudy Gruffydd? – Zaprawdę bystry masz umysł, panie – powiedział młody minstrel z aprobatą. – Rudy Gruffydd za słabo przeklina, żeby skwasić mleko w upalny dzień. Istotnie, to jego brat, Czarny Ivor Gruffydd, rzucił na mnie klątwę, a nosi on przydomek „Czarny” nie dla koloru włosów, oczu lub skóry, lecz dla swej mrocznej natury. Nie widziałem go ani on mnie, dokąd opuściłem dom przed dwoma laty. Lecz dziesięć dni temu ujrzałem go na jarmarku, gdzie szerzył zepsucie i rozpustę, rozgłosiłem więc publicznie o jego paskudnej naturze. A wówczas on rzucił na mnie klątwę wrośniętych paznokci. – I co teraz zrobisz? Oczy młodego człowieka zabłysły. – Wymoczę stopy w wiadrze krwi Gruffydda, oto co zrobię, jak tylko przejdzie mi ten piekielny ból. – Trochę drastyczne rozwiązanie, nie sądzisz? Z pewnością nie pomoże twoim paznokciom. – Lecz zaprawdę przyniesie mi spokój duszy, panie – odparł posępnie minstrel. Kedrigern kiwnął głową na znak, że rozumie potrzebę spokoju duszy. Usiadł obok minstrela i przez chwilę obaj milczeli. Potem czarodziej rzekł niedbale, spoglądając na korony drzew: – Miejscowy stróż prawa i porządku nazywa się Kłujec Nieubłagany. Zdobył to przezwisko, ponieważ bez wytchnienia ściga i karze każdego podejrzanego o przestępstwo w tej części królestwa. Z reguły wiesza morderców, czasami nabija ich na pal. Po prostu dla odmiany. – Zatem zniknę stąd jak ulotny sen. Żaden człowiek mnie nie odnajdzie. – Kiedy ledwo możesz chodzić! Daj sobie spokój, mój chłopcze. Zemsta jest bardzo widowiskowa na scenie, ale całkowicie niewykonalna w codziennym życiu – oświadczył Kedrigern z mądrym, dobrotliwym uśmiechem. – Zaprawdę głupcem jestem i głupcem pozostanę – stwierdził minstrel z głębokim, żałosnym westchnieniem. – Gdy jako chłopcy studiowaliśmy u stóp wielkiego penceirdd Twm ap Tudura, Gruffyddowie nauczyli się wszelkich zaklęć dla szybkiego pokonania i zgnębienia wrogów, i daleko ich zaprowadziła owa mroczna wiedza. – Z twojego słownictwa i sposobu mówienia wnioskuję, że nie jesteś zwykłym minstrelem, lecz jednym z cymryjskich bardów – zauważył Kedrigern. – Tak jest, panie – odparł z dumą młody człowiek. – A kiedy Gruffyddowie ćwiczyli swoje paskudne sztuczki, czego ty się uczyłeś? – Każdy czar elokwencji i słodkiej wymowy w Zielonej Księdze Maelgwyn znam na pamięć. Potrafię zmusić polne kamienie do śpiewu i sprawić, żeby skrzecząca ropucha przemawiała głosem anioła. Lecz sprzedałbym to wszystko za zaklęcie, które wyleczy moje wrośnięte paznokcie. Kedrigern odwrócił się do nieszczęsnego minstrela z szerokim, promiennym uśmiechem i klepnął go serdecznie po ramieniu. – Umowa stoi, mój chłopcze – oświadczył. – Zaprawdę okrutnie drwisz sobie ze mnie, panie – powiedział młodzieniec z wyrzutem. – Nie drwię z ciebie. Mogę cię postawić na nogi w jednej chwili. W zamian chcę, żebyś użył swojego czaru elokwencji... konkretnie tego, który sprawi, że skrzecząca ropucha przemówi głosem anioła. Jestem czarodziejem. Teraz już się wycofałem z zawodu, ale prowadzę rozległą prywatną praktykę, zwłaszcza w dziedzinie przeciwzaklęć. Nazywam się Kedrigern – oznajmił czarodziej, wyciągając rękę. – A ja jestem Rhys ap Gwallter – odparł minstrel, przyjmując powitalny uścisk dłoni. – Chociaż sądząc po twojej mowie, niezbyt potrzebujesz moich zaklęć. – To nie dla mnie. Zobaczysz, kiedy przyjdziemy do mojego domu. Powinniśmy zdążyć akurat na lunch – rzekł Kedrigern, wstając i otrzepując ubranie. – Zważ, że ja chodzę powoli – ostrzegł Rhys. – Dobrze, jeśli zdążymy na jutrzejsze śniadanie. – Wcale nie musisz chodzić. Przywołam mojego konia. Rhys szeroko otworzył oczy