To byłby dla mnie zaszczyt, gdybyś złamała mi serce.
- Idziemy dalej... w taki sam sposób... do laboratorium... do środ ka... musimy spróbować. - Jezu Chryste... To tak daleko... Nie wiem, czy... Potknął się i omal się nie przewrócił. Przestał klaskać. Niemal czułem przez skórę jego paniczny lęk, który kazał mu uciekać gdzie pieprz rośnie. - Zostań z nami... jeśli pójdziesz sam... nie dobiegniesz... słyszysz mnie? -Nie wiem, Jack... -jęknął w odpowiedzi. -Nie wiem, czy dam radę... Potknął się i wpadł na Rosie, która poleciała na Charleya. Charley złapał ją i pomógł jej stanąć na nogi, ale nasze stado się rozpadło. Rytm diabli wzięli. Roje sczerniały, zgęstniały i przypadły do ziemi, jakby szykując się do skoku. 190 - O kurwa... - szepnął Charley. Przez chwilę bałem się, że naprawdę jest już po nas, ale wtedy udało się nam odzyskać rytm i roje rozciągnęły się na poprzednią wysokość. Straciły złowrogi, czarny odcień i znów zaczęły rytmicznie pulsować. Podążyły za nami do drugiego pomieszczenia, ale nadal nie atakowały. Zostało nam jakieś pięć metrów od drzwi - tych samych, którymi tu weszliśmy. Poczułem przypływ optymizmu pierwszy raz pomyślałem, że naprawdę może się nam udać. I wtedy w jednej chwili wszystko trafił szlag. David Brooks spanikował. Mieliśmy właśnie wyminąć stojący na środku pokoju regał, gdy Da-vid ruszył biegiem, przemknął między rojami i popędził do drzwi za naszymi plecami. Roje natychmiast rzuciły się za nim w pogoń. Rosie krzyknęła na niego, żeby wracał, jednak David myślał tylko o tym, żeby dopaść drzwi. I prawie mu się udało, już wyciągał rękę do klamki - ale roje poruszały się błyskawicznie. Jeden z nich opadł na podłogę przed Davidem, tworząc cieniutki czarny dywan. Kiedy David postawił na nim nogę, pośliznął się jak na lodzie. Za-skowyczał z bólu, padając na beton. Próbował wstać, ale cały czas się ślizgał. Odłamki okularów zraniły go w nos. Czarna, ruchliwa masa pokryła mu wargi. Zaczął się dusić. Rosie nie przestawała krzyczeć, gdy opadł na niego drugi rój: czerń pokryła jego twarz, wlała się do oczodołów, wpłynęła we włosy. David zaczął się miotać gorączkowo wył jak zwierzę, ślizgał się i zataczał, ale jakimś cudem na czworakach wciąż brnął do drzwi. Rzucił się na nie, chwycił klamkę i zdołał uklęknąć. Ostatnim rozpaczliwym gestem przekręcił klamkę i otworzył drzwi, a potem upadł na ziemię. Światło zalało wnętrze magazynu. Do środka wpadł trzeci rój. - Zróbcie coś! - wrzasnęła Rosie. Złapałem ją za rękę, kiedy rzuciła się Davidowi na pomoc. Zaczęła się szarpać w moim uścisku. - Musimy mu pomóc! Musimy mu pomóc! - Nie pomożemy mu. -Musimy! - Rosie, nie możemy mu pomóc. Pokryty od stóp do głów czarną powłoką David tarzał się po posadzce. Trzeci rój otoczył go skłębioną chmurą, przez którą niewiele było widać. Wyglądał tak, jakby zamiast ust miał czarny otwór, a zamiast gałek ocznych - dwie czarne kule. Prawdopodobnie został oślepiony. Oddech 191 miał przyspieszony, urywany, jakby się dusił. Rój wlewał mu się do ust jak czarna rzeka. Nagle dostał drgawek i złapał się za szyję. Jego pięty konwulsyjnie uderzały o podłogę. Nie było wątpliwości: David umierał. - Chodź, Jack - powiedział Charley. - Spieprzajmy stąd. - Nie możecie go tak zostawić! - zawołała Rosie. - Nie możecie! David powoli przesuwał się przez próg, na dwór. Przestał się miotać poruszał jeszcze ustami, ale słyszeliśmy tylko chrapliwy oddech. Rosie znów spróbowała się ode mnie uwolnić. Charley oparł jej dłoń na ramieniu. - Do jasnej cholery, Rosie... Wyrwała mu się. Tym razem nie zdołałem jej utrzymać. Wpadła do sąsiedniego pomieszczenia. - David! - zawołała. - David! David wyciągnął do niej rękę, czarną jak u górnika. Złapała go za nadgarstek i w tym samym momencie przewróciła się na śliskiej podłodze. Powtarzała jego imię, aż zaczęła się krztusić. Wokół jej ust wykwitła czarna obwódka. - Chodźmy stąd - powiedział Charley. - Nie mogę na to patrzeć. Stałem jak wrośnięty w ziemię. Spojrzałem na Mae: łzy płynęły jej ciurkiem po policzkach. - Chodźmy - zgodziła się. Rosie przytuliła Davida, nie przestając wołać go po imieniu. Przyciągnęła go do piersi, ale on już nie reagował na to. Charley nachylił się do mnie. - To nie twoja wina! - powiedział. Pokiwałem wolno głową. Wiedziałem, że ma rację. - To dopiero twój pierwszy dzień w pracy. - Charley sięgnął do mo jego nadajnika. Włączył go. - Idziemy. Odwróciłem się do drzwi. M Wyszliśmy na zewnątrz. Dzień szósty, godzina 16.12 Pod blaszaną wiatą było gorąco i duszno. Obok aas stały rajdem samochody. Słyszałem terkot kamery na dachu: Ricky musiał nas widzieć na monitorze. Usłyszałem trzask w słuchawkach, c i h„i A - Co się dzieje, do cholery? - zapytał Ricky. 192 - - Nic dobrego. Na razie znajdowaliśmy się w cieniu, ale na otwartym terenie słońce prażyło w najlepsze. - Gdzie reszta? Nic się nikomu nie stało? - Stało się. - No to powiedz... -Nie teraz. Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że wszy scy byliśmy w szoku chodziło nam tylko o to, żeby jak najszybciej zna leźć się w bezpiecznym miejscu. Od laboratorium dzieliło nas sto me trów pustyni mniej więcej w pół minuty mogliśmy dojść do drzwi stacji zasilania. Ruszyliśmy truchtem. Ricky cały czas coś mówił, ale nikt mu nie odpowiadał. Myśleliśmy tylko o jednym: za trzydzieści sekund bę dziemy za drzwiami. Będziemy bezpieczni. t" Niestety, zapomnieliśmy o czwartym roju. " fr - Kurwa mać! - zaklął nagle Charley